Mityczne JOW-y

Jacek Dziedzina


GN 21/2015 |

publikacja 21.05.2015 00:15

Jednomandatowe okręgi wyborcze ani nie zbawią Polski, ani nie zniszczą demokracji. I JOW-y, i obecna, proporcjonalna ordynacja wyborcza to dwie ustrojowe niesprawiedliwości. Która z nich jest... bardziej sprawiedliwa? 


Mityczne JOW-y Tomasz Gzell /epa/PAP

Za sprawą świetnego wyniku Pawła Kukiza w I turze wyborów prezydenckich jednomandatowe okręgi wyborcze nagle stanęły w samym centrum kampanii wyborczej. To JOW-y bowiem były sztandarowym postulatem kandydata, który bez partyjnego zaplecza i pieniędzy podatników otrzymał ponad 3 mln głosów. Oczywiście to nie same JOW-y zadecydowały o sukcesie Kukiza i nawet wśród jego wyborców niekoniecznie wszyscy wiedzą, z czym to się je. Faktem jednak jest, że ordynacja wyborcza stała się tematem, do którego musiał odnieść się każdy z dwóch kandydatów II tury. Czy zamiana ordynacji proporcjonalnej w wyborach do Sejmu na ordynację większościową z jednomandatowymi okręgami wyborczymi to na pewno sposób na przewietrzenie polskiej sceny politycznej? Czy raczej przeciwnie: JOW-y pomogą tylko zabetonować dwupartyjny system?


Gdy zwycięzca przegrywa


Ordynacja proporcjonalna w założeniu ma sprawić, by skład parlamentu odzwierciedlał w miarę dobrze preferencje wyborcze różnych grup obywateli. Jest wprawdzie próg wyborczy (u nas 5 proc.), ale teoretycznie pozwala on na wpuszczenie do Sejmu wielu podmiotów politycznych. Główną wadą ordynacji proporcjonalnej jest to, że wyborcy, głosując na dane nazwisko, w rzeczywistości i tak najpierw oddają głos na partię polityczną, z której listy dany kandydat startuje. Partia polityczna zaś musi przekroczyć próg wyborczy, żeby do Sejmu się dostać. I zdarza się, że wprawdzie kandydat otrzymał w swoim okręgu największą liczbę głosów, ale partia, z której listy startował, nie przekroczyła tego progu w skali kraju – wtedy kandydat nie zostaje posłem. A może zostać nim kandydat, który wprawdzie otrzymał mniej głosów, ale którego partia w skali kraju zdobyła wysokie poparcie. Przykładem niesprawiedliwości tego systemu był kilka lat temu świetny wynik Marka Jurka, który w swoim okręgu otrzymał ponad 100 tys. głosów (najwięcej w okręgu), ale do Sejmu nie wszedł, bo jego Prawica RP, z której listy wówczas startował, nie przekroczyła progu wyborczego.


System wodzowski


Paweł Kukiz ma rację, gdy mówi, że dzisiaj w systemie polskim mamy do czynienia z partiami wodzowskimi: jest wódz, który wokół siebie ma oligarchię partyjną i żołnierzy. I to wódz decyduje, kto z nich może w ogóle znaleźć się na liście partyjnej w wyborach. Wyborcy zatem wprawdzie wybierają, ale tylko spośród nazwisk, które lider partii dopuścił na listę. Nierzadko w danym okręgu ląduje osoba związana z zupełnie innym regionem. Wodzowski charakter takiego tworzenia list wyborczych generuje patologię polegającą na tym, że lider partii może nie dopuścić na listę wyborczą kandydata, który wprawdzie cieszy się dużym poparciem wyborców w swoim okręgu, ale jest skonfliktowany z szefem partii. W ten sposób rzeczywiście utrwala się swoista oligarchia partyjna, w której od ponad 20 lat pojawiają się praktycznie ciągle te same twarze. Dotyczy to w zasadzie wszystkich partii: od PO, przez PiS, po PSL i SLD. W każdej z tych formacji to kierownictwo partii decyduje o tym, kto może, a kto nie może wystartować w danym okręgu wyborczym. 


Bez łaski wodza


Czy zatem ordynacja większościowa (zamiast proporcjonalnej) z jednomandatowymi okręgami wyborczymi (jeden okręg – jeden zwycięzca) jest bardziej sprawiedliwa? Paweł Kukiz w rozmowie z GN tłumaczył: – Nie uważam, że
JOW-y rozwiążą wszystkie problemy, ale spowodują przewartościowanie w polityce. Poseł zacznie odpowiadać bezpośrednio przed wyborcą. Stanie się towarem wolnorynkowym, który wyborca może kupić lub nie. Jeżeli poseł nie sprawdzi się w ciągu kadencji, to wyborca już go nie wybierze – dodaje. 
Do pewnego stopnia Kukiz ma rację: przy JOW-ach kandydat ma dużo silniejszą pozycję niż w systemie proporcjonalnym. Wódz i kierownictwo partii nie mają nad nim władzy absolutnej: o wyborze konkretnego nazwiska decyduje rzeczywiście wyborca. A zatem do polityki można dostać się nie z łaski szefa partii, tylko z woli wyborców. I odwrotnie: z „obiegu” publicznego można zostać wyautowanym przede wszystkim na skutek utraty zaufania wyborców, a nie lidera partii. 
I, powiedzmy sobie szczerze, na tym koniec z zaletami JOW-ów. Przynajmniej z tymi, o których mówią ich główni promotorzy. Bo do michałków raczej należy zaliczyć inne rzekome zalety, jak tę, że kandydat jest rozliczany przez swojego wyborcę z realizacji obietnic złożonych dla lokalnego środowiska. Owszem, to ważne, czy poseł ze Śląska, Małopolski czy Kujaw będzie dbał o interesy i rozwój swojego regionu. Ale z drugiej strony nie to jest zadaniem parlamentarzysty, by dbać o budowę obwodnicy dla swojego miasta, kładki dla pieszych czy placu zabaw. Od tego są przecież władze samorządowe. Poseł zaś ma zająć się tworzeniem prawa, które nie będzie krępowało inicjatyw społeczności lokalnych, ale które będzie też uwzględniało interes całego państwa i narodu.


Jeden bierze wszystko


JOW-y, podobnie jak ordynacja proporcjonalna, również nie gwarantują sprawiedliwego sposobu wyłaniania parlamentu. Dobrym przykładem są niedawne wybory w Wielkiej Brytanii, gdzie od dekad działają właśnie jednomandatowe okręgi wyborcze. Jest ich w sumie 650. Z każdego z nich do Izby Gmin może dostać się jeden kandydat: ten, który otrzymał najwięcej głosów w swoim okręgu. Nie chodzi tu o większość bezwzględną (więcej niż 50 proc.), tylko o zwykłą większość. A zatem w sytuacji, gdy z jednego okręgu startuje wielu kandydatów i każdy z nich ma stosunkowo duże poparcie (na przykład każdy po kilkanaście czy kilkadziesiąt procent), to i tak obowiązuje zasada: „pierwszy na mecie” bierze wszystko. Na przykład: w danym okręgu kandydaci dostali odpowiednio 30, 29, 28 i 13 proc. – wygrywa tylko ten, który dostał 30 proc. Rezultat jest taki, że pozostałych 70 proc. wyborców z okręgu nie ma swojego przedstawiciela w parlamencie. 
Dobrze ilustrują to wyniki wyborów w skali całego kraju: eurosceptyczna partia Nigela Farage’a
(UKIP) zdobyła prawie 4 mln głosów (ok. 13 proc.), a do parlamentu wprowadziła tylko jednego deputowanego. Z kolei Szkocka Partia Narodowa uzyskała niespełna 1,5 mln głosów (ok. 5 proc.), ale do Izby Gmin wprowadziła… aż 56 deputowanych! Jak to możliwe? Właśnie dzięki JOW-om i zasadzie „jeden zwycięzca na mecie”. Po prostu głosy szkockich nacjonalistów są mocno skoncentrowane w okręgach, z których startują (w Szkocji, siłą rzeczy) i w których wygrywali, podczas gdy wyborcy UKIP są mocno rozproszeni i w żadnym okręgu – poza jednym – nie zdobyli pierwszego miejsca, nawet jeśli mieli wysokie poparcie. Efekt jest taki, że 4 mln obywateli mają w Londynie tylko 1 przedstawiciela, a 1,5 mln – aż 56 deputowanych (do tego, o ironio, marzących o odłączeniu Szkocji od Wielkiej Brytanii). 


Cementowanie układu?


Przykład sukcesu szkockich nacjonalistów jest przywoływany przez tych, którzy bronią JOW-ów przed głównym zarzutem: że cementują model dwupartyjny, eliminując mniejsze partie, tym samym pozbawiając głosu miliony obywateli. Można, twierdzą obrońcy JOW­-ów, mieć niespełna 5 proc. poparcia, a mimo to wprowadzić liczną reprezentację do parlamentu. Tyle tylko, że Szkocka partia Narodowa nie jest tutaj dobrym przykładem, gdyż jej pozycja wynika ze specyfiki Zjednoczonego Królestwa. W jego skład wchodzą różne narody, których głosy są skoncentrowane geograficznie. W warunkach polskich wszystkie mniejszości, nie tylko narodowe, ale po prostu polityczne, w systemie jednomandatowych okręgów wyborczych raczej nie miałyby większych szans na zdobycie mandatu poselskiego. Taki zarzut Pawłowi Kukizowi stawiają jego oponenci: że w gruncie rzeczy, promując rzekomo bardziej obywatelskie JOW-y, tak naprawdę prowadzi Polskę do systemu dwupartyjnego, w którym polityczne molochy wyeliminują lub w najlepszym wypadku wchłoną mniejsze podmioty.


Dwupartyjny, 
czyli sprawny?


To wcale nie musi być wadą. Wręcz przeciwnie: ukształtowanie się dwóch dużych bloków politycznych, które na zmianę (w zależności od werdyktu wyborców) obejmują władzę, może być szansą na rozwój kraju. Tak się akurat składa, że kraje, w których obowiązują jednomandatowe okręgi wyborcze, które faktycznie ukształtowały dwupartyjny system, należą do najlepszych gospodarek świata – Wielka Brytania, Australia, Stany Zjednoczone, do pewnego stopnia również Niemcy (choć tu obowiązuje model mieszany: połowę Bundestagu wybiera się w JOW-ach, połowę wg ordynacji proporcjonalnej). Dlaczego? Poza wieloma innymi czynnikami nie bez znaczenia jest również i ten, że taki model pomaga po prostu sprawniej zarządzać państwem i prowadzić skuteczniejszą politykę gospodarczą. System dwupartyjny pozwala bowiem uniknąć różnych egzotycznych koalicji, które siłą rzeczy wymuszają programowe kompromisy, a zwycięska w wyborach partia musi uwzględnić żądania nawet dużo słabszego, ale jednak koalicjanta. To sprawia, że wiele reform może zostać sparaliżowanych na całą kadencję. Czasami to nawet dobrze – jeśli ekipa rządząca ma akurat talent do psucia niż reformowania państwa. Tyle tylko, że od tego są wybory, by to zweryfikować. I w systemie dwupartyjnym sytuacja jest bardziej klarowna: zwycięzca bierze odpowiedzialność albo za sukcesy, albo za porażki w rządzeniu. Konsekwencją tego modelu jest też oczywiście pewne rozmycie ideowe: siłą rzeczy nie ma tu miejsca na wyrazistość poglądów, a raczej na tworzenie jakiegoś centrum, z lewym lub prawym odchyłem. Nie ma, jak widać, modelu idealnego.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.