Podróż do lepszego świata

Tomasz Rożek

GN 26/2015 |

publikacja 25.07.2015 00:15

W mieście mody zobaczyłem rozpacz. W mieście luksusu biedę. Mediolański dworzec główny jest jednym z punktów, w którym spotykają się imigranci z Afryki. Gdy odpoczną, rozpoczynają kolejny etap swojej podróży. Jej cel jest dla wielu z nas prozaiczny. Zwykłe życie.

Podróż do lepszego świata Roman Koszowski /foto gość Kilkuletnia Assi z Syrii ze swoim wujkiem i babcią, czekają na pierwszą okazję by dostać się do któregoś z krajów północnej Europy

Wiosną i latem do Mediolanu każdego dnia przyjeżdża kilkuset imigrantów – mówi mi Caterina Sarfatti z biura burmistrza Mediolanu. Caterina jest osobą odpowiedzialną za opiekę nad przyjeżdżającymi. Całe dnie spędza na dworcu, czasami znajdując tylko chwilę, by w dworcowej restauracji wypić szybką kawę. Siedzimy, rozmawiamy, a ona wciąż zerka w kierunku drzwi, sprawdza, czy nie musi kończyć, czy nie jest potrzebna wolontariuszom.

– Mediolan jest jedynym miastem ww Włoszech (teraz podobne działania rozpoczyna Rzym), które wdrożyło kompleksowy program pomocy imigrantom. Badamy ich medycznie, dajemy jedzenie i ubranie. Pozwalamy odpocząć przed kolejną częścią podróży – tłumaczy.

– Dlaczego Włochy dla imigrantów to tylko etap w podróży? Dlaczego nie chcą tu zostać? – pytam.

– Bo Włochy to kraj, który ma kłopoty ekonomiczne, także z powodu wciąż wzrastającej fali imigracji. W związku z tym bardzo trudno znaleźć tutaj pracę, a procedury pobytowe są długie i skomplikowane. Imigranci doskonale zdają sobie z tego sprawę, dlatego ich krajem docelowym są Niemcy, Wielka Brytania albo kraje skandynawskie – tłumaczy mi Caterina.

Samuel, lat 20

Zawsze myślałem, że imigranci to ludzie skrajnie biedni. Wolontariusze pracujący na mediolańskim dworcu wyprowadzili mnie z błędu. Ci, którzy zjawiają się w Europie, to nie jest najbiedniejsza warstwa społeczeństwa. Zwykle to ludzie, którzy mają jakieś zasoby finansowe, tacy, których stać na zapłacenie przemytnikom. Przeważnie są przedsiębiorczy i odważni. Nie są to bogacze, ale najbiedniejsi nie mają szans, żeby dotrzeć do Europy.

Samuel ma 20 lat. Pochodzi z Erytrei i mówi wprost, że w jego kraju nie ma szans na normalne życie. – Jedynym sposobem na przeżycie jest praca w armii. Ale tego nie chciałem – tłumaczy.

W Erytrei praktycznie nie ma struktur państwa. Gospodarka jest tak zrujnowana, że w zasadzie nie ma pomysłów, jak ją podnieść. Nie ma też woli politycznej, by to zrobić. Obecny prezydent przeprowadza właśnie eksperyment, który polega na stworzeniu systemu gospodarczego podobnego do tego, jaki panował w maoistowskich Chinach.

– Abym mógł uciec z kraju, moja rodzina sprzedała dom. Moja mama z braćmi przeprowadziła się do krewnych. Uciekliśmy z żoną, ale w czasie przemytu zgubiliśmy się. Na szczęście udało jej się dostać do Włoch, czekam tu na nią, żeby ruszyć na północ. Nie wiem tylko, kiedy będzie mogła tutaj dotrzeć. Gdzie chcę pojechać? Gdziekolwiek. Bylebym mógł zarobić na tyle, żeby pomóc mamie i braciom.

Samuel do Włoch dostał się na pokładzie łodzi, która choć była niewielka, pomieściła 170 imigrantów. Mimo że podróż trwała 10 godzin, nie dopłynęli do brzegu, wyłowiła ich straż przybrzeżna. Trzy dni spędził na Sycylii, potem pociągiem dostał się do Mediolanu.

– Oni zwykle zostają tu na kilka dni – mówi mi Diana DeMarcii, jedna z pracujących tutaj wolontariuszek. – Głównie chcą odpocząć. Podróż do Europy to ogromny wysiłek. Poza tym często w swoich krajach w Afryce byli zastraszani, bici, a nawet torturowani. Przede wszystkim są wyczerpani fizycznie, głodni i brudni. Boją się wszystkiego, choć mają świadomość, że najtrudniejsza część podróży za nimi – dodaje.

Diana DeMarcii jest nauczycielką języka niemieckiego. W czasie roku szkolnego przychodzi na dworzec okazjonalnie, ale teraz we Włoszech dzieci mają wolne i dlatego na stacji spędza praktycznie każdy dzień. Ma często do czynienia z imigrantami. Zajmuje się ich dziećmi w szkole. Pomaga im nawiązywać kontakty, uczy języka i życia w nowym, zupełnie innym świecie.

Assi, lat 5

Małe, przybrzeżne włoskie miasteczka od miesięcy apelują do rządu w Rzymie o wsparcie. Twierdzą, że nie są w stanie same sprostać wyzwaniu. Przychodnie lekarskie w wielu tych miejscowościach zmieniają się w szpitale polowe, a ulice wyglądają jak w trakcie oblężenia. W letnie miesiące imigranci śpią na plaży, na ławkach i w parkach. Są tam tak długo, aż spotkają bliskich, z którymi razem uciekali, zarobią na bilet na północ albo znajdą inny sposób, by tam dotrzeć.

– Nie wiem, co będę robił w Niemczech. Mogę cokolwiek – mówi mi 24-letni Jimi z Syrii. Do Włoch dopłynął ze swoją mamą i 5-letnią bratanicą Assi. Przepiękna wesoła dziewczynka. Jimi nie potrafi mi powiedzieć, gdzie jest ojciec Assi. Ich łódź na Morzu Śródziemnym zgubiła się. Płynęli do Włoch prawie dwa dni. W końcu dopłynęli do Sardynii. Jimi ma jeszcze dwóch braci. Jeden jest w ogarniętym wojną Sudanie i nie ma z nim kontaktu. Drugi przebywa w Libii.

– My jako urząd miasta nie możemy identyfikować imigrantów, z kolei policja nie chce tego robić, stąd nasza wiedza o nich pochodzi wyłącznie z ich deklaracji. Czasami nie mają żadnych dokumentów, bo te zabrali im przemytnicy, wymuszając zapłatę wyższej ceny. Bywa, że mimo dopłaty dokumentów i tak nie oddają – opowiada Caterina Sarfatti.

Do Włoch docierają uchodźcy głównie z Syrii i Erytrei. Prawie wszyscy wypływają z Libii. Ci pierwsi to w przeważającej większości rodziny z dziećmi, ludzie często wykształceni. Imigranci z Erytrei to zwykle osoby samotne i młode. Niektórzy z tych, których widziałem, na oko mają nie więcej niż 15–16 lat! Przyjeżdżają tu, by znaleźć pracę i albo pomagać swoim krewnym w kraju, albo ściągnąć ich do Europy. Syryjczycy zwykle chcą opuścić swój kraj na zawsze (stad wyjazd całych rodzin) i nie mieć z nim żadnych kontaktów. Nie ma statystyk, które mówią, jaki procent przedostających się przez mediolański dworzec to muzułmanie, a jaki chrześcijanie. W czasie zaledwie kilkugodzinnego pobytu na dworcu widziałem kilka osób modlących się na różańcu, dwie osoby z krzyżykiem na piersiach i jednego muzułmanina, który modlił się na rozłożonej karimacie. Ta obserwacja oczywiście o niczym nie musi świadczyć. W sumie na całym dworcu dzisiejszego dnia było kilkuset imigrantów.

Dalsza podróż

Choć dotarcie do Włoch czy Grecji to najtrudniejszy etap podróży, reszta też nie upływa bezproblemowo. Najłatwiej tym, którzy mają rodzinę lub znajomych we Włoszech albo w którymkolwiek innym kraju europejskim. Przeważająca większość jedzie jednak w ciemno. Nie znają języka, nie mają żadnych kontaktów. Takich ludzi łatwo obrabować, albo wciągnąć w jakieś nieczyste interesy. Imigranci zwykle mają pieniądze na to, by dotrzeć do celu, stąd rzadko podróżują pociągami bez biletu. Ale nawet kupno biletu, gdy nie ma się z sobą żadnych dokumentów, niczego nie gwarantuje. Kilka dni temu swoje granice dla imigrantów z Afryki zamknęła Francja. Cały ruch przekierował się zatem do Niemiec, Szwajcarii albo Skandynawii. Ale zanim imigranci znajdą się u celu podróży, często padają ofiarami przestępców. Na dworcu do imigrantów podchodzą ludzie, którzy zapewniają, że za opłatą samochodami dowiozą ich w dowolne miejsce w Europie. Teoretycznie taka podróż wydaje się bezpieczniejsza. Granice w Unii są otwarte, ale szlaki kolejowe nieporównywalnie łatwiej kontrolować niż autostrady czy drogi w ogóle. Tylko czy te osoby rzeczywiście docierają tam, gdzie chcą? Czy opłata rzeczywiście wynosi tyle, ile pod mediolańskim dworcem żądają przewoźnicy? Nikt nie prowadzi na ten temat statystyk czy badań.

– Włochy czy Grecja same nie poradzą sobie z coraz większą liczbą napływających imigrantów – mówi mi Caterina Sarfatti. – Ale gdyby cała Unia zaczęła działać... Dla mnie dobrym przykładem są Stany Zjednoczone. Tam kwestia imigracji rozwiązana jest kompleksowo i systemowo. Wszystkie stany proporcjonalnie do swojego obszaru i zamożności biorą udział w programie, a nie tylko te obszary, które leżą na granicy np. z Meksykiem – dodaje Caterina. – W Europie takiej solidarności nie ma, a przywódcy odwracają się plecami i udają, że nic się nie dzieje. Tymczasem Unia ma instrumenty, które mogłyby być uruchomione z dnia na dzień – mówi.

W 2001 roku została przez Parlament Europejski przyjęta dyrektywa 55., która daje możliwość czasowej (do dwóch lat) ochrony dla imigrantów. Na razie nie ma politycznej woli, by uruchomić procedury przewidziane w tym dokumencie. Nie zapowiada się także, by w najbliższym czasie taka wola się pojawiła.

– Jedyne, co możemy robić, to pomagać tym ludziom. Dawać jedzenie, ubranie, pomoc medyczną i możliwość odpoczynku przed dalszą podróżą – mówi Caterina Sarfatti. – Oni nie mają gdzie wracać. Muszą tu zostać – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.