Lojalność samobójców

Jacek Dziedzina

GN 43/2015 |

publikacja 26.11.2015 09:00

Cokolwiek zrobi Turcja w konflikcie bliskowschodnim, będzie kryta przez zachodnich partnerów. Partnerom nie przeszkadza nawet to, że ich muzułmański sojusznik ma ambicję partnerami zawładnąć.

Pod przykrywką walki z Państwem Islamskim władze tureckie prowadzą wojnę przeciwko Kurdom. W tej walce prezydenta Erdogana popiera wielu jego zwolenników, o czym może świadczyć m.in. demonstracja przeciwko "terrorowi PKK” zorganizowana przed miesiącem w Stambule TURKISH PRES/EPA/pap Pod przykrywką walki z Państwem Islamskim władze tureckie prowadzą wojnę przeciwko Kurdom. W tej walce prezydenta Erdogana popiera wielu jego zwolenników, o czym może świadczyć m.in. demonstracja przeciwko "terrorowi PKK” zorganizowana przed miesiącem w Stambule

Zamachy przed dworcem kolejowym w Ankarze (...) wybudziły niektórych zachodnich obserwatorów z letargu: zobaczyli, że Turcja jest również areną bliskowschodnich napięć, a nie tylko ich zewnętrznym arbitrem. To jednak oczywiste dla każdego, kto Turcji przygląda się częściej niż tylko przy okazji medialnie atrakcyjnych wydarzeń, jak wybuch bomby w stolicy. Więcej, Turcja jest nie tylko areną, ale aktywnym i zdecydowanym uczestnikiem konfliktów, w których coraz trudniej zrozumieć, kto z kim i przeciw komu walczy.

W labiryncie

Oto próbka tej plątaniny: władze tureckie prowadzą brutalną regularną wojnę przeciwko Kurdom, pod przykrywką walki z Państwem Islamskim, walczącym zarówno z Kurdami, jak i z władzą syryjską, która nie chce niepodległości Kurdów, choć to oni skutecznie powstrzymywali ekspansję Państwa Islamskiego, które z kolei dla Turcji jest bardziej akceptowalne niż niepodległe państwo kurdyjskie, w czym akurat Ankara zgadza się z Damaszkiem, z którym generalnie od dekad trwa w ostrym sporze, przerwanym na krótko parę lat temu, a odświeżonym po wybuchu kryzysu w Syrii i nagłym napływie uciekinierów z tego kraju, których Turcja najpierw przyjęła, a którym później zamknęła drzwi przed nosem, jednocześnie przepuszczając w jedną i drugą stronę dżihadystów z Państwa Islamskiego, w tym samym czasie wypuszczając drugą stroną prawdziwych uchodźców i zwykłych imigrantów zarobkowych, żeby szukali szczęścia na Zachodzie… Za mało? To dodajmy, że tak uwikłany w konflikty blisko- wschodnie kraj jest ciągle strategicznym sojusznikiem Zachodu, choćby przez członkostwo w NATO. Ale i na tym nie koniec. Mówimy o kraju rządzonym przez elitę, która po dekadach narzuconej reżimowej świeckości nie tylko chce przywrócić islam do wszystkich sfer życia i stać się głównym liderem świata muzułmańskiego (konkurując z Iranem, Arabią Saudyjską i Egiptem), ale nie kryje również swoich misyjnych ambicji. Czasem dosłownie, czasem między wierszami ekipa rządząca Turcją przyznaje, że chętnie zaopiekuje się pozbawioną tożsamości Europą. Z czego zatem bierze się ta zachodnia tolerancja dla wszelkich wybryków, a nawet zbrodni popełnianych przez Turcję?

Lider

Oczywiście nie bez znaczenia są względy geopolityczne i gospodarcze. Turcja położona jest w wyjątkowo strategicznym punkcie, gdzie zbiegają się szlaki komunikacyjne i handlowe łączące Europę, Azję i Afrykę. Turcja kontroluje jedyną drogę morską, łączącą Morze Czarne z Morzem Śródziemnym. W trakcie zimnej wojny Turcja stanowiła barierę dla ekspansji ZSRR na kierunku bliskowschodnim. Obecnie posiada drugą co do wielkości armię w NATO.

Kraj ten jest również największą gospodarką w swoim najbliższym otoczeniu i największą na świecie gospodarką wśród państw muzułmańskich. Jej pozycję wyznacza także fakt, że  jest niezbędnym ogniwem w międzynarodowym obrocie surowcami energetycznymi. Wprawdzie sama Turcja nie jest żadnym gigantem w produkcji ropy i gazu, to jednak przez jej terytorium przebiega lub będzie przebiegać wiele rurociągów o znaczeniu międzynarodowym. Z powodów geopolitycznych również Zachód jest gotów przymknąć oko na to, co Turcja robi z Kurdami – zarówno na własnym terytorium, jak i na terenie Syrii czy wcześniej Iraku. To Kurdowie właśnie płacą cenę zgody Turcji na udział w nalotach na cele Państwa Islamskiego, które w praktyce są przykrywką dla regularnej wojny przeciwko Kurdom. Turcja oczywiście ma swoje powody do obaw przed powstaniem niepodległego państwa kurdyjskiego, przede wszystkim z powodu tureckich Kurdów, których jest co najmniej kilkanaście milionów. Władze w Ankarze rozumieją, że niepodległy Kurdystan wpłynąłby jeszcze mocniej na chęć oderwania się Kurdów od Turcji i dlatego władze walczą z partyzantami, którzy mają bazy m.in. w Iraku północnym i Syrii, ale działają głównie wśród Kurdów tureckich.

Kurdyjska cena

Faktem jest, że dla samych Kurdów to nieszczęście, że akurat Partia Pracujących Kurdystanu walczy o ich niepodległość. – To organizacja nasączona marksistowską ideologią walki z klasami posiadającymi. Ta partia strzela nawet do swoich, jeśli są rozłamowcami – mówi turkolog i arabista Stanisław Guliński. I rzeczywiście dla samych Kurdów byłoby lepiej, gdyby reprezentowało ich bardziej demokratyczne ugrupowanie. Póki co jest jasne, że w ciągu ostatnich 12 lat, od czasu rozpoczęcia wojny w Iraku i toczącej się teraz wojny w Syrii, świadomość narodowa wśród Kurdów wzrosła tak bardzo, że Turcy postawili na zdecydowane działania. Władze w Ankarze wiedzą jedno: Kurdowie to siła ponad 20 mln ludzi w czterech krajach. – Wybuch powstania kurdyjskiego spowodowałby rozsadzenie Bliskiego Wschodu, przy którym konflikt izraelsko-palestyński byłby pestką – dodaje S. Guliński. A tego nie chcą na pewno ani Amerykanie, ani Europa. Zachodu po prostu nie stać na konflikt z Turcją. I nawet jeśli miałoby to oznaczać utratę Kurdów jako sojuszników, wiadomo, że Zachód ostatecznie wybierze Turcję. – To jest kultura państwowa, która trwa setki lat, ma potężną armię. A Kurdowie, przy całej swojej wartości dla USA, to tylko jedna z grup narodowościowych. Amerykanie zatem, być może, pozwalają Turkom na odwet na Kurdach, na ataki na obozy partyzantów – dodaje turkolog. Z pewnością również ostatnie naloty na cele kurdyjskie Turcja wykonywała za przyzwoleniem Amerykanów. Problem w tym, że sama marksistowska partyzantka kurdyjska nie usprawiedliwia stosowania przemocy wobec wszystkich Kurdów. Tureccy Kurdowie mieli od zawsze, również w czasach świeckiego państwa, zakaz używania swojego języka w miejscach publicznych, m.in. w szkołach, a ich kultura praktycznie nie istniała dla państwa ogarniętego niezdrowym nacjonalizmem. Jedyną formą dialogu z Kurdami były naloty, bombardowania i separacja. Nic się tutaj nie zmieniło. Poza tym, że teraz, korzystając z zawieruchy wokół Syrii, Turcja ma chyba zielone światło do ostatecznego rozwiązania kwestii kurdyjskiej.

Misja Europa

Na tym jednak problem z Turcją się nie kończy. Ambicje partii rządzącej i wywodzącego się z niej prezydenta są o wiele większe niż zapewnienie sobie roli lidera w świecie muzułmańskim. Formalnie Turcja ciągle czeka w kolejce do integracji z Unią Europejską. Ale już chyba tylko najbardziej naiwni urzędnicy w Brukseli wierzą, że Turcja jest gotowa wejść do Europy na warunkach narzuconych przez Unię. Sami zainteresowani nie ukrywają, że celem jest nie tyle integracja z Europą, co jej opanowanie. Znamienne są słowa Necmettina Erbakana (byłego premiera oraz ideologicznego guru obecnego prezydenta i premiera Turcji), wypowiedziane w Niemczech w 1989 r.: „Europejczycy są chorzy. Podarujemy im lekarstwo. Cała Europa stanie się islamska. Podbijemy Rzym”. Warto w tym kontekście przypomnieć o istnieniu Organizacji Współpracy Islamskiej, która zrzesza 57 państw, w tym Turcję. Turek też jest jej sekretarzem generalnym. Głównym celem OWI jest nie tylko zachowanie wiary Mahometa, ale też szerzenie islamu na Zachodzie, określanym jako „dom niewiernych”. Ramieniem OKI w Europie jest Sojusz Cywilizacji, którego inicjatorami byli premierzy Turcji (obecnie prezydent Erdogan) i Hiszpanii. Realizuje niewinnie brzmiący projekt „Dialog cywilizacji”, u którego podstaw leży wielokulturowość – czyli to, co sama Turcja odrzuciła. W Europie ma ona polegać na stopniowym przenikaniu kultury islamu do kultury zachodniej. Bassam Tibi, mieszkający w Niemczech muzułmański intelektualista, mówi wprost: współczesna islamska migracja do Europy to trzecia fala ekspansji Turcji na Zachód.

Pierwszą było zdobycie Hiszpanii, drugą – podboje Imperium Osmańskiego. Jeszcze dosadniej w 2004 r. wyraził to Vural Öger – niemiecki eurodeputowany o tureckich korzeniach: „To, co rozpoczął Sulejman, oblegając Wiedeń w 1683 r., my zakończymy przy pomocy naszych obywateli”. Byłoby to spełnienie marzeń wspomnianego Erbakana, który mówił do jednego z niemieckich dziennikarzy: „Pan uważa, że my, tureccy muzułmanie, przybywamy tu jedynie, żeby znaleźć pracę i zbierać okruszyny z waszego stołu. Otóż nie, przybyliśmy, aby przejąć władzę w waszym kraju, zapuścić tu korzenie i zrealizować nasze wizje, a wszystko to z waszym przyzwoleniem i zgodnie z waszym prawem”. A obecny prezydent, jeszcze jako premier, mówił: „Nawet w snach nie sięgacie do miejsc, do których rozciągnie się nasza władza”. Zachód, decydując się na sojusz z Turcją bez względu na wszystko, albo nie wierzy w te deklaracje, albo uznał, że z dwojga złego lepiej już pozwolić Turcji opanować Zachód w jakiejś odległej, mglistej perspektywie, niż zgodzić się na przegraną już teraz na Bliskim Wschodzie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.