Ostatnia z rodu

Grażyna Myślińska

GN 05/2016 |

publikacja 28.01.2016 00:15

Mimo swoich 84 lat ma młode, jasne oczy. Mówi piękną, literacką polszczyzną z lekkim kresowym zaśpiewem. Taką samą jak jej rodzice.

Maria Teresa Charżewska, Polka, która Polski nigdy nie widziała. Szacunek i miłość do tej wyśnionej ojczyzny wyniosła z rodzinnego domu, w którym zawsze rozmawiano po polsku Grażyna Myślińska Maria Teresa Charżewska, Polka, która Polski nigdy nie widziała. Szacunek i miłość do tej wyśnionej ojczyzny wyniosła z rodzinnego domu, w którym zawsze rozmawiano po polsku

Maria Teresa Charżewska nigdy nie mieszkała w granicach państwa polskiego. Urodziła się 9 marca 1932 roku w Czerniowcach, które wtedy należały do Rumunii. Miasto było ludne, wielonarodowe i wielokulturowe. Miało 112 tys. mieszkańców, a skład narodowościowy przedstawiał się następująco: Żydzi 38%, Rumuni 27%, Niemcy 15%, Ukraińcy (Rusini) 10%, Polacy 8%, Rosjanie 1,3%.

Szczęśliwe dzieciństwo z Historią w tle

Ojciec Marii Teresy, Stefan, był masarzem. Miał znany w całym mieście sklep z wędlinami. Matka, Jadwiga, była wziętą krawcową. Jako panna przez kilka lat mieszkała w Wiedniu, gdzie szyła stroje na cesarski dwór. Oboje rodzice byli Polakami. Jej imię to pamiątka po cesarzowej monarchii austro-węgierskiej. Ona sama urodziła się jako obywatelka Rumunii. Chociaż nigdzie się nie wyprowadzała, po wojnie została obywatelką ZSRR, a w 1991 roku – Ukrainy. O sobie mówi: „Jestem Polką”. Była najstarsza z rodzeństwa. Miała dwie młodsze siostry, Leopoldinę i Gabrielę (matka miała słabość do austriackich imion), oraz brata Bolesława. – Dzieciństwo to było szczęśliwe, kiedy byłam mała – wspomina Maria Teresa Charżewska. – Kościół pod bokiem, szkoła pod bokiem. Ciepły dom, rodzeństwo, kochani rodzice. Ja miałam bardzo dobrych moderatorów. Ksiądz Krajewski, ksiądz Jędrzejewski. To byli bardzo dobrzy księża. U nas w szkole były godziny religii katolickiej, ale dodatkowo mieliśmy zajęcia w kościele. Jeśli rodzice tego chcieli, ksiądz zapisywał dzieci i chodziliśmy do kościoła jezuickiego. Pod kościołem były katakumby, obszerne sale. Tam nas polscy księża uczyli piosenek, tańców, odtwarzania różnych scenek, na przykład do świąt Bożego Narodzenia. Moja siostra była jak Matka Boska. Ona była ładna, blond włosy, grube warkocze. Zawsze odgrywała rolę Matki Boskiej. Ja wolałam tańce. Tak nogami wybijałam krakowiaka, że daj Boże. A teraz nie mogę chodzić.

W rodzinną sielankę wdzierała się jednak Historia. We wrześniu 1939 roku zmartwieni rodzice słuchali w radiu ostatniego przemówienia prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Ignacego Mościckiego, nadawanego z czerniowickiej radiostacji. Mówił, że władze opuszczają Polskę, i wzywał Opatrzność. – Gdy prezydent przestał mówić, ojciec powiedział, że to koniec – wspomina Maria Teresa. Pamięta, że przez Czerniowce przetaczały się tłumy cywilnych uchodźców z Polski i polskich żołnierzy, w mundurach, ale bez broni. W kilka miesięcy później, latem 1940 roku, do miasta wkroczyła Armia Czerwona. – Podobno w mieście odbywały się rabunki i gwałty, ale ja tego nie widziałam. Matka zabroniła nam wychodzić z domu, ojciec zamknął sklep. Pamiętam, że rodzice byli bardzo zdenerwowani. Rumuni wrócili rok później i utrzymali się do 1944 r. Wtedy wrócili krasnoarmiejcy i zostali już na stałe. Czerniowce weszły w skład ZSRR. Maria Teresa miała wtedy 12 lat i z tamtych dni zapamiętała więcej. – Większość Rumunów uciekła przed bolszewikami – opowiada. – Nam znowu nie wolno było wychodzić na ulicę, ojciec znowu zamknął sklep. Powojenne Czerniowce bez Rumunów, bez Żydów i bez Niemców to było już zupełnie inne miasto. Na szczęście nowe władze pozwoliły nam mieszkać w naszym domu. Ale kościół został zamknięty. Panował strach.

Trudna dorosłość

Opowiadanie przerywa śpiew. Maria Teresa śpiewa czystym, dźwięcznym głosem. Bogarodzico, przeczysta Panno, do Ciebie serce me wznoszę; Bądź Opiekunką mą nieustanną, przez Imię Twoje Cię proszę! Maryjo, przyjm mię w opiekę Swoją, O Matko Boska, bądź Matką moją. Przy ostatnich słowach głos jej się załamuje. Matka zmarła wkrótce po wojnie. Lata wojny zniszczyły jej zdrowie. Maria nie chciała, by ojciec ponownie się ożenił, i dlatego przejęła obowiązki matki, pomagając ojcu w wychowywaniu rodzeństwa. W 1947 roku podjęła naukę w technikum ekonomicznym. W 1952 roku zdała socjalistyczną maturę i podjęła pracę w Storożyńcu jako inspektor podatkowy. Tu wyszła za mąż za Piotra, inwalidę wojennego, Ukraińca. Nie mieli dzieci. – Mąż na wojnie odniósł ciężkie rany.

Całymi latami nie goiły się. Trzeba było mu nogi owijać bandażami – mówi Maria Teresa. – O bandaże było trudno, więc prałam te pokrwawione i używałam kilka razy. Mimo inwalidztwa Piotr pracował w sklepie. Pomagał ludziom jak potrafił. Bywało, że ktoś przychodził po chleb, a chleba już nie było. Oddawał wtedy ten jeden bochenek, który miał być dla nas. Czas biegł, rodzeństwo dorastało. Leopoldina i Bolesław po szkole wyjechali do Ałtajskiego Kraju i słuch o nich zaginął. Gabrieli jakimś cudem udało się wyjechać najpierw do Rumunii, stamtąd do Niemiec Zachodnich. – Nie wiem, jak jej się ułożyło, bo z Niemiec przyszedł tylko jeden list – mówi Maria Teresa. Na zdrowiu podupadł ojciec. Swoich dni dożył w domu Marii i Piotra w Storożyńcu. Po nim odszedł z tego świata Piotr. Maria zadbała, żeby został pochowany na cmentarzu katolickim, zwanym polskim.

Samotna starość

W grudniu 1989 roku sekretarz generalny KPZR Michaił Gorbaczow został przyjęty przez polskiego papieża, Jana Pawła II. Ośmieleni tym katolicy ze Storożyńca wysłali do Moskwy pismo z prośbą o zwrot kościoła zamienionego na salę koncertową. – I stał się cud. Po kilkunastu dniach przyszedł telegram, że kościół jest znowu nasz – Maria Teresa ożywia się na to wspomnienie i opowiada, jak odradzała się parafialna wspólnota i jakie były problemy ze znalezieniem księdza. Maria Teresa od pięciu lat nie wychodzi poza własne podwórko, nawet do kościoła. Raz w miesiącu odwiedza ją ksiądz ze storożynieckiej parafii. – Bardzo mi żal, że ja nie mogę teraz chodzić do kościoła – mówi ze smutkiem w głosie.

– To było jedyne, co mnie trzymało przy życiu, i to teraz odpadło, bo nogi mnie nie noszą. A iść tak na pośmiewisko, z tymi palikami w rękach? Jeszcze się przewrócę po drodze. I myślicie, że ktoś pożałuje? Nie. Powie: „A szo baba chodzi dorohamy? Sidełaby doma”. Toż ludzie tak powiedzą. Często wraca wspomnieniami do swego miasta, w którym zgodnie obok siebie mieszkali Rumuni, Polacy, Ukraińcy, Niemcy i Żydzi. W dokumentach rumuńskich i radzieckich miała wpisaną narodowość polską. Dopiero władze niepodległej Ukrainy zlikwidowały tę rubrykę w dokumentach osobistych. – Byliśmy Rumunami, później ludźmi sowieckimi. A teraz my wszyscy Ukraińcy. Żyjemy na Ukrainie i wszyscy teraz jesteśmy Ukraińcami. A czy mnie teraz nie wszystko jedno, jaką mam wpisaną narodowość?

Maria Teresa Charżewska całymi dniami siedzi w domu. Patrzy w okno. Słucha radia i wody nieustannie cieknącej z zepsutego kranu. Czeka na swój ostatni dzień. Nie lęka się śmierci. Boi się tego, że nikt nie zapali świeczki na jej grobie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.