To już jest koniec?

Jacek Dziedzina

GN 08/2016 |

publikacja 18.02.2016 00:15

Dziś nie należy pytać, czy Unia Europejska przetrwa w obecnym kształcie. „Obecnego kształtu” dawno już nie ma. A niewykluczone wyjście Wielkiej Brytanii z UE tylko ten fakt przypieczętuje. Dziś trzeba pytać, czy możliwe jest przetrwanie integracji europejskiej w kształcie, który proponują zwolennicy Brexitu: luźnego związku państw ściśle ze sobą współpracujących.

Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker i brytyjski premier David Cameron przed jedną z rozmów na temat warunków obecności Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej LAURENT DUBRULE /EPA/pap Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker i brytyjski premier David Cameron przed jedną z rozmów na temat warunków obecności Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej

Gdy blisko 10 lat temu po raz pierwszy pojechałem do Parlamentu Europejskiego w Strasburgu, miałem okazję spotkać się m.in. z ówczesnym liderem grupy Liberalnych Demokratów w PE. Andrew Duff, brytyjski europoseł, to jedna z tych postaci, która przez lata była kojarzona z bardzo twardą opcją centralistyczną: jak najwięcej unijnych instytucji, jak najmniej kompetencji państw członkowskich. W skrócie: więcej Unii, mniej narodowych interesów (Duff stanął później na czele Unii Federalistów Europejskich, dążących do stworzenia jednego państwa europejskiego).

Lepiej dyskutować, niż strzelać

Był to pogląd niemal absolutnie obowiązujący w unijnym głównym nurcie. Wyrażał przekonanie, że jedynym sposobem na utrzymanie jedności europejskiej jest rezygnacja z „narodowych egoizmów” na rzecz istniejącego rzekomo jednolitego interesu europejskiego. Jak na Brytyjczyka poglądy Andrew Duffa były już wtedy mocno oderwane od sposobu myślenia większości jego rodaków, tradycyjnie niechętnych zrzekaniu się swoich kompetencji na rzecz brukselskich urzędników. Rodaków, którzy dziś stoją przed historycznym momentem: podjęciem decyzji o wyjściu lub pozostaniu w UE. Z dość żywej wymiany poglądów z Duffem zapamiętałem jego słowa, z którymi nawet przeciwnik federalizmu może się zgodzić. Na pytanie, czy jest sens utrzymywać instytucję (Parlament Europejski), która aspiruje do miana reprezentanta nieistniejącego „ludu europejskiego”, a w rzeczywistości jest bardziej klubem dyskusyjnym, brytyjski europoseł odpowiedział: lepiej ze sobą dyskutować, niż do siebie strzelać. Nie chodziło mu bynajmniej o kult bezcelowego debatowania. Zrozumiałem, że chciał podkreślić w ten sposób inną rzecz: integracja europejska jest wartością zbudowaną na gruzach zawieruchy wojennej, po której nikt nie wierzył – poza paroma wizjonerami – że jest możliwe nie tylko pojednanie, ale również połączenie zwaśnionych wcześniej państw w niemal jeden organizm. I że nic nie jest dane raz na zawsze. Nie jest więc powiedziane, że nie ma powrotu do dramatu podziału kontynentu.

A wtedy jeszcze zatęsknilibyśmy za „nieużytecznym” klubem dyskusyjnym w Strasburgu i Brukseli (dwie siedziby PE). W tym miejscu zgoda. Różnica między federalistami takimi jak Duff a zwolennikami większej samodzielności państw narodowych polega jednak na tym, że ci drudzy groźbę rozpadu Unii (a w skrajnym przypadku nawet konfliktu zbrojnego) widzą właśnie jako reakcję na nadmierną centralizację i próbę sztucznego stworzenia superpaństwa europejskiego. I to takiemu kierunkowi sprzeciwiają się zwolennicy wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Uważają, że Unia doszła już do ściany. A kolejne kryzysy – od strefy euro po problem z imigrantami – pokazują, że centralnie sterowana „polityka jedności” (która w rzeczywistości jest nierzadko realizacją interesów najsilniejszych państw) zamiast naprawdę integrować, prowadzi do coraz większych napięć i podziałów. Czy zatem potencjalne wyjście Wielkiej Brytanii oznaczałoby początek końca pokojowo współpracującej ze sobą Europy? Czy też przeciwnie – Brytyjczycy paradoksalnie uratują jedność europejską, pokazując, że możliwa jest współpraca gospodarcza i polityczna bez próby tworzenia federacji europejskiej?

Jest alternatywa

Brexit (gra słów: Britain i exit – Brytania i wyjście) z dnia na dzień zyskuje zwolenników, co sprawia, że wynik referendum (możliwy termin to koniec czerwca tego roku) jest mocno nieprzewidywalny, ze wskazaniem jednak na opcję „exit” – wychodzimy. Wszystkie próby zatrzymania Wielkiej Brytanii, poprzez obietnicę zmniejszenia zobowiązań na przykład w sprawach socjalnych wobec imigrantów, to tylko potwierdzenie ze strony unijnego mainstreamu: jest możliwa europejska jedność bez całej tej biurokratycznej machiny, narzucania limitów, „kwot” i innych urzędniczych wynalazków, które tak naprawdę dławią, a nie pogłębiają europejską jedność.

Bo skoro Wielka Brytania może otrzymać tak duże ustępstwa za cenę zatrzymania jej w strukturach unijnych, to dlaczego nie rozszerzyć tych ulg na pozostałe kraje członkowskie? Skoro Wielka Brytania będzie mogła być członkiem UE bez dźwigania ciężarów narzucanych przez Komisję Europejską, to dlaczego w podobny sposób nie potratować pozostałych członków „wspólnoty”? Oczywiście Wielka Brytania to nie Belgia, Niemcy ani Węgry czy Polska. Dzieli ją z kontynentem niemal wszystko: od systemu miar, kierunku jazdy na drodze, gniazdek z prądem, aż po rozumienie prawa i parlamentaryzmu, a także roli, jaką w zjednoczonej Europie mają odgrywać poszczególne państwa. Faktyczny brytyjski eurosceptycyzm był jednak zawsze czymś innym niż krytyką idei integracji. Wielka Brytania chciała być obecna na kontynencie jako gwarant równowagi. Chciała też ułatwień w wymianie handlowej, co doprowadziło przecież do powstania Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA) w 1960 roku. Nie chciała natomiast słyszeć o ograniczaniu swojej suwerenności, czyli oddawaniu części kompetencji w ręce instytucji wspólnotowych.

Kiedy Mark Pritchard, stojący na czele grupy torysów domagających się referendum, napisał w dzienniku „The Telegraph”, że UE stała się „siłą okupacyjną, która dusi brytyjską niezależność”, to wyrażał właśnie istotę brytyjskiego eurosceptycyzmu. Pritchard twierdzi, że w 1973 r. EWG miała być tylko strefą wolnego handlu, a nie tworem politycznym. I jeśli dziś na Wyspach rośnie liczba zwolenników opuszczenia Wielkiej Brytanii, to nie dlatego, że Brytyjczycy nie chcą z Europą współpracować, tylko dlatego, że chcą powiedzieć: nie na taką współpracę się umawialiśmy. I proponują luźny związek na podobnej zasadzie, jaką z resztą Unii mają dzisiaj Norwegia czy Szwajcaria. Twierdzą, że to realna alternatywa dla i tak upadającej Unii. I jedyna szansa na zachowanie europejskiej jedności.

Koszty regulacji

Zwolennicy wyjścia Wielkiej Brytanii z UE przekonują, że od 1973 r. ich kraj ma ciągle dodatni bilans w obrotach handlowych z każdym kontynentem... z wyjątkiem Europy. Nie z powodu słabych więzi, ale nadmiernych regulacji, ograniczeń narzucanych przez Komisję Europejską. W raporcie brytyjskiego think tanku Bruges Group, zatytułowanym „Ile kosztuje członkostwo w UE?”, autorzy powołują się na oficjalne dane brytyjskiego urzędu statystycznego. Z tabelek wynika, że od 1973 do 2007 r. bilans wymiany handlowej między Wielką Brytanią a krajami Unii wyniósł dla tej pierwszej minus 383,7 mld funtów! Jednocześnie w obrotach z krajami spoza UE Brytyjczycy osiągnęli bilans plus 14,7 mld funtów. Zwolennicy Brexitu uważają, że wyjście z Unii właśnie pogłębiłoby relacje gospodarcze z kontynentem, a nie osłabiło, co więcej – przyniosłoby więcej korzyści dzięki uwolnieniu się spod limitów narzucanych przez Brukselę. Jako argument podają dane Komisji Europejskiej, mówiące, że roczne koszty unijnych regulacji, jakie muszą ponosić przedsiębiorstwa (600 mld euro), przeważają nad korzyściami ze wspólnego rynku (180 mld euro).

– Poza Unią będziemy mieli swobodę, by wynegocjować bardziej liberalne umowy z krajami trzecimi, niż pozwala nam teraz Wspólna Polityka Celna – uważa inny brytyjski europoseł Daniel Hannan, reprezentujący pogląd całkowicie przeciwny do przywołanego na początku Andrew Duffa. Hannan na pewno ma rację, mówiąc, że dla Wielkiej Brytanii alternatywą jest taka forma współpracy z resztą Europy, jaką realizuje EFTA. Norwegia, Szwajcaria, Liechtenstein, Islandia razem z krajami UE współtworzą Europejski Obszar Gospodarczy. Gdyby całą Unię Europejską zamienić na taki luźny politycznie, ale ściśle powiązany gospodarczo organizm – Europa nie straciłaby prawie nic z obecnych korzyści płynących z integracji. Wymiana handlowa zostałaby zachowana, ale byłaby pozbawiona całej urzędniczo-politycznej machiny brukselskiej, która najczęściej jest emanacją niemieckich interesów. To żadna germanofobia, tylko realizm: najsilniejsza gospodarka, wpłacająca najwięcej do unijnej kasy, ma prawo najbardziej wpływać na regulacje prawne. I w praktyce tak to działa. Nie protestują mniejsze kraje, których interesy gospodarcze pokrywają się z niemieckimi i znajdują się na podobnym poziomie rozwoju. Ale taki układ w dłuższej perspektywie uderza w gospodarki, które dopiero próbują doścignąć „resztę Europy”.

Last minute

Argument przeciwników poluzowania więzów politycznych w Europie, czyli albo rozpadu UE, albo znacznego ograniczenia władzy Brukseli, jest taki: skorzysta na tym Rosja Putina. I tu oczywiście zgoda: Moskwa doskonale rozgrywa wewnątrzunijne podziały i rozpad Unii byłby dla niej najwspanialszym prezentem. Ale z drugiej strony Putin doskonale radzi sobie również teraz. Czy Unia Europejska w jakikolwiek sposób – poza chwilowymi i pozornymi sankcjami – zagroziła interesom Rosji? Przeciwnie, realizacja budowy drugiej już nitki gazociągu Nord Stream pokazała, że Rosja może dogadać się z zachodnią Europą ponad głowami i wbrew interesom środkowoeuropejskich członków „wspólnoty”. Dlatego też należy pożegnać się z mitem, że to członkostwo w Unii daje nam gwarancję ochrony przed zakusami Moskwy. A jeżeli ten argument odpada, to może warto bardziej wnikliwie obserwować to, co proponują Brytyjczycy. I zacząć rozmawiać o takiej integracji europejskiej, która pozwoli zatrzymać najważniejsze elementy współpracy gospodarczej i politycznej. Zanim będzie rzeczywiście za późno.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.