Matura na stopklatce

Piotr Legutko

GN 14/2016 |

publikacja 31.03.2016 00:15

Intencją nowelizacji ustawy oświatowej jest to, by młodzi ludzie już na progu dorosłego życia nie zderzali się z państwem, które nie ma racji, ale ma siłę.

276 tys. osób zdawało maturę w 2015 roku. Ponad 4,5 tys. z nich poprosiło o wgląd w swoją pracę. Po ponownym sprawdzeniu wymieniono 1006 świadectw roman tomczak /foto gość 276 tys. osób zdawało maturę w 2015 roku. Ponad 4,5 tys. z nich poprosiło o wgląd w swoją pracę. Po ponownym sprawdzeniu wymieniono 1006 świadectw

Ministerstwo Edukacji Narodowej zdecydowało się na precedensowe zmiany w przepisach dotyczących egzaminów zewnętrznych. Projekt nowelizacji ustawy oświatowej, który jest obecnie w fazie konsultacji, ma dać maturzystom szansę na odwołanie się do (nowej) instancji arbitrażowej od ustalonego przez komisję wyniku testu. Ma to być możliwe od przyszłego roku. Natomiast już teraz maturzysta – – po uzyskaniu prawa wglądu do ocenionej pracy – będzie mógł ją sfotografować. Ma to istotne znaczenie, bo umożliwia skonsultowanie się z kimś, kto potwierdzi (lub nie) wątpliwości maturzysty co do otrzymanej punktacji. Obecnie może on dostać swoją pracę do wglądu, ale ma prawo jedynie sporządzać notatki. Już wkrótce przekonamy się, czy ten na pozór drobny ukłon w stronę uczniów nie będzie kiedyś porównywany do otwarcia puszki Pandory.
 

Dwie wartości

Problem odwołań od oceny na maturze nie jest banalny. To zderzenie dwóch istotnych wartości. Z jednej strony chodzi o autorytet szkoły, z drugiej o sprawiedliwość. Jak świat światem prawa ucznia różnią się od praw konsumenta, a sama ocena szkolna, nawet ta otrzymana na maturze, nigdzie nie jest traktowana jak decyzja administracyjna, którą można zaskarżać. W krajach, gdzie system egzaminów zewnętrznych ma ugruntowaną pozycję, możliwości kwestionowania takich ocen są bardzo ograniczone. Traktuje się je jak zobiektywizowany pomiar, z którym nie ma co dyskutować.

W Polsce ten system jest jednak stosunkowo młody i niewolny od błędów. Potwierdził to choćby głośny raport NIK sprzed dwóch lat, który wskazał wiele uchybień, jakie mają miejsce w trakcie oceniania prac maturalnych. Raport potwierdził jedynie dość powszechne poczucie krzywdy, po części uzasadnione, skoro średnio co czwarta reklamacja dotycząca liczby punktów uzyskanych na maturze jest uwzględniana. – Intencją wprowadzanych przez nas zmian jest to, by młodzi ludzie już na progu dorosłego życia nie zderzali się z państwem, które nie ma racji, ale ma siłę – mówi Mirosław Sanek, dyrektor generalny i szef gabinetu politycznego ministra edukacji. W jego opinii nowe przepisy będą sprzyjać swoistej edukacji obywatelskiej, uczyć dochodzenia swoich racji, ale z poszanowaniem procedur i uwzględnieniem wszystkich towarzyszących im rygorów.
 

Arbiter na boisko

Nowe prawo ma wpłynąć także na standardy pracy komisji egzaminacyjnych na wszystkich etapach. Od treści zadań, przez ich sprawdzanie, po możliwość weryfikacji wystawionych ocen. Do tej pory okręgowa komisja udostępniała maturzystom test oraz kryteria oceny, ale już czas i warunki, w jakich to się odbywało, wzbudzały zastrzeżenia NIK. Uczniowie nie mogli ani kserować, ani fotografować swojej pracy, a jedynie robić notatki. Już w zeszłym roku ujednolicono zasady dostępu do prac we wszystkich komisjach, zaś tegoroczni maturzyści zyskają prawo sfotografowania swojego arkusza, co stworzy możliwość jego dokładnej analizy i weryfikacji. Jeśli maturzysta uzna wynik za niesprawiedliwy, może poprosić o ponowne sprawdzenie pracy. A jeśli i to nie pomoże – poskarżyć się Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Do tej pory jej decyzja była ostateczna – nie przysługiwało od niej już żadne odwołanie. Od przyszłego roku będzie można odwołać się, poza dyrektorem CKE, także do nowej instytucji: kolegium arbitrażu. Powstanie lista ekspertów, którzy będą takie odwołania rozpatrywali. Kolegium stanie się ciałem niezależnym od CKE, ale działającym w ramach systemu szkolnego.

Ścieżka odwoławcza będzie jednak dość stroma, wymagająca sporej mitręgi, tak by decydowały się na nią wyłącznie osoby mające mocne argumenty. Chodzi o ścieżkę, a nie autostradę, na którą wjeżdżałby każdy maturzysta rozczarowany swoim wynikiem (bo a nuż uda się go podważyć).
 

Błąd w rachunkach

Tak na marginesie można zadać pytanie, dlaczego liczba punktów na maturze w ogóle jeszcze wzbudza w Polsce emocje. Przecież to uczelnie walczą dziś o studentów, a nie odwrotnie. I stan ten długo nie będzie się zmieniał. Praktycznie każdy, kto maturę zdał, może być pewien zdobycia indeksu w czasach, gdy o egzaminach wstępnych (nawet na najlepsze uniwersytety) dawno już zapomniano. Od tej reguły są jednak pewne wyjątki. Najpoważniejszy dotyczy kierunków medycznych. Tu rzeczywiście jeden zgubiony punkt na maturze z biologii czy chemii może drogo kosztować. Nawet 20 tys., bo tyle trzeba zapłacić za rok niestacjonarnych studiów stomatologicznych na UJ.

Przed rokiem maturę zdawało 276 tys. osób. Do Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych zgłosiło się ponad 4,5 tys. absolwentów liceów i techników z prośbą o wgląd w swoją pracę. Po ponownym sprawdzeniu wymieniono 1006 świadectw. W ogromnej części reklamacje dotyczyły właśnie ocen z biologii i chemii. Dlaczego udało się załatwić ów tysiąc szybko i sprawnie? Bo w większości sprawdzanych ponownie prac ich weryfikacja wynikała po prostu z konieczności poprawienia pomyłki w sumowaniu liczby przyznanych punktów. A w takich przypadkach nie są potrzebne procedury odwoławcze. OKE koryguje wynik praktycznie od ręki. Niepodważalność oceny bywa zatem uchylana praktycznie tylko w wyniku prostych błędów rachunkowych. Jeśli kontrowersja ma charakter merytoryczny, dotąd obowiązywała stara szkolna zasada: nauczyciel (w tym przypadku egzaminator) ma zawsze rację.
 

Jak bomba atomowa

Taka sytuacja od lat wzbudza liczne protesty. Najgłośniejszym z nich był proces wytoczony krakowskiej OKE przez Kingę Jasiewicz z Zakopanego, która uznała, że w 2014 r. zaniżono jej oceny z czterech zadań na rozszerzonym egzaminie maturalnym z biologii. Maturzystka proces co prawda przegrała, ale głównie dlatego, że toczył się o… ochronę dóbr osobistych. Dlatego wyrok nie odniósł się w gruncie rzeczy do problemu braku możliwości odwoływania się od oceny decydującej o dostaniu się na studia. A jest to brak wątpliwy konstytucyjnie – sprawa trafiła zresztą do TK. Taki stan prawny wzbudza również sprzeciw Rzecznika Praw Obywatelskich i Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Propozycja nowelizacji ustawy oświatowej w części dotyczącej egzaminów jest próbą wyjścia z tego pata.

Na kolegia arbitrów rozstrzygających, kto ma rację w sporach o oceny, poczekamy jeszcze rok, ale już na pozór drobna zmiana, dająca maturzystom prawo fotografowania swojej pracy, ma potencjał bomby atomowej. Nie ma wątpliwości, że już dziś pracownikom komisji mogą śnić się po nocach zdjęcia arkuszy z błędami… egzaminatorów, wrzucane na portale społecznościowe ze złośliwymi komentarzami (internet nie zna litości). Paradoksalnie może to jednak podnieść nie tylko adrenalinę, ale i koncentrację osób odpowiedzialnych za sprawdzanie matur. Siła bomby atomowej polega bowiem na tym, że wszyscy zachowują się tak, by nigdy nie została użyta.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.