Ważne warzenie

Agata Puścikowska

GN 15/2016 |

publikacja 07.04.2016 00:00

Czy procenty mają moc? Mogą mieć również pozytywną, Gdy praca przy nich wyzwala wiarę w siebie i poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Czas na chmiel – mocno pachnący, choć w postaci peletu Jakub Szymczuk /foto gosć Czas na chmiel – mocno pachnący, choć w postaci peletu

Niepozorny budynek na trasie Puck–Władysławowo. Kolorowe graffiti z urechotanym piwoszem przełamuje szarość muru. Skromne biuro z jednej, hala produkcyjna z drugiej strony.

– Mówią, że przypadki rządzą trochę światem. Może i rządzą. A może wszystko musi być po coś – mówi filozoficznie pan Janusz Golisowicz, do niedawna, przez 16 lat, kierownik warsztatów terapii zajęciowej. Od półtora roku – browarnik. Społeczny.

W pierwszym w Polsce, a szóstym na świecie, browarze spółdzielczym, który zatrudnia dorosłe osoby z niepełnosprawnością umysłową, pracuje trzynastu mężczyzn. Warzą to piwo, które waży więcej: wraz z fermentacją i wzrostem procentów, wzrastają ich nadzieje, radości. I duma, że jest się ważnym.

Makatkom stanowcze nie

Jeszcze kilkanaście lat temu zatrudnienie dorosłych niepełnosprawnych intelektualnie osób nie było wyjątkowo skomplikowane. Obecnie coraz mniej jest chętnych pracodawców, by przyjmować ludzi z upośledzeniem umiarkowanym lub średnim. – Obserwowałem to wśród moich podopiecznych. W końcu nastąpił moment, że wszystko padło, a ludzie pozostawali bez pracy, na garnuszku rodziców i pomocy społecznej – mówi pan Janusz, przysiadając na obrotowym krześle, w biurze. Za chwilę i tak go zawołają na halę, bo robota wre, trzeba pilnować temperatury w jednym z kotłów. A chłopaki nie zawsze ogarną.

Potem było tak, że na jakimś spotkaniu, na jakimś wyjeździe studyjnym dotyczącym przedsiębiorstw społecznych pan Janusz poznał Agnieszkę Dejnę. Specjalistkę od tworzenia takich przedsiębiorstw. I przede wszystkim mamę trzech synów, z których dwóch młodszych – bliźniaków, miało porażenie mózgowe dziecięce.

– Gdy się urodzili Franek i Michał, lekarz „pocieszycielskim” tonem stwierdził, że przecież „takie dzieci” mogą w przyszłości szyć makatki lub lepić durnostojki. Dostałam piany. Zakwalifikowano moje dzieci od razu jako „gorszej kategorii”, bez szans na sensowny rozwój. Nie ze mną te numery.

Dziś ośmioletni synowie, dzięki pracy i rehabilitacji, są sprawni fizycznie. Intelektualnie dużo powyżej rówieśniczej normy. – Natomiast ja z większą energią i determinacją pracuję z tymi niepełnosprawnymi, w których ktoś kiedyś nie uwierzył. Moi chłopcy z browaru mają ponad dwadzieścia lat, a potrzebują prowadzenia niemal takiego jak małe dzieci.

Czasem jednak ktoś zapyta: ale dlaczego nie robić z nimi choćby tych makatek? I co złego jest w lepieniu garnuszków? – Ano to, że tego nikt nie potrzebuje. Jeśli ktoś kupi, to z litości. A moim chłopakom litość nie jest potrzebna. Potrzebna jest praca, płaca, sensownie zagospodarowany czas i dyscyplina. Bo często mają z tym problem, a muszą funkcjonować w społeczeństwie – tłumaczy energicznie pani Agnieszka, równie energicznie wkraczając do browaru. W kaloszach. Wody na podłodze sporo, któryś z chłopaków wielką szczotą zgarnia ją do ujścia.

A pani Agnieszka tłumaczy dalej: – Godność osoby niepełnosprawnej powinna wynikać z powierzenia jej sensownego zadania, konkretnej funkcji. Wiary w jej możliwości. Robienie makatek to często po prostu przechowalnia i zabawa w przedszkole dla dorosłych – pani Agnieszka jednocześnie sztorcuje któregoś z chłopaków. Bo stoi tak bez przydziału i gapi się w sufit.

Ancymony

Stanowczo praca z chłopakami do najprostszych nie należy.

Jeden do tego swojego upośledzenia w stopniu średnim ma w pakiecie i ADHD. No wulkan dziwnych zachowań i szalonych nieco pomysłów. Browarny ancymon.

– I jedynym na niego sposobem jest ciągła i prosta organizacja pracy. Jeśli jest w ruchu i może wykonywać różne techniczne prace, jest w swoim żywiole. I naprawdę dobrze sobie radzi.

Rzeczywiście. Ancymon dwoi się i troi. Coś tam przykręci, coś przyniesie. Łypie jednocześnie na panią Agnieszkę, czy dobrze działa. Dobrze.

– Niektórzy nasi chłopcy pochodzą z trudnych rodzin. Z tego wynika brak wiary w siebie, zahamowania, lęki. Nikt przez lata nie uczył ich systematyczności, dbania o siebie. Czasem mówią o nas, o mnie i o Januszu, że jesteśmy jak mama i tata. I tak chyba jest, bo po prostu traktujemy ich jak własne dzieci. A dzieci się kocha i od nich wymaga.

Sebastian, chyba ulubieniec. Polegać na nim można jak na Zawiszy. Wszystko umie, zorganizowany.

– I tylko sytuacja w domu ciężka. Jeśli pieniędzy nie przyniesie – może zobaczyć drzwi od drugiej strony. Jak zaczęliśmy działać, musieliśmy przewalczyć z większością rodzin, żeby chłopcy własne konta założyli. Żeby mieli chociaż częściowy dostęp do własnych, ciężko zarobionych pieniędzy. Jednocześnie trzeba chłopaków uczyć gospodarności i mądrego wydawania. Nikt wcześniej ich tego nie nauczył i efekt jest taki, że niektórzy mogliby w jeden dzień pensję roztrwonić.

Z tymi rodzicami to często zresztą większe strapienie niż z dziećmi. Mówią na przykład: „A po co to? On się nigdy nie usamodzielni”. A to nieprawda. Niestety, takim gadaniem podcinają synom (powoli kiełkujące) skrzydła. Kiedyś dla pracowników browaru udało się stworzyć warsztaty gitarowe. Jeden z chłopaków świetnie sobie radził. Ale gdy ojciec skrzywił nos i stwierdził, że to nie dla niego, że nie da rady, to syn przerwał naukę...

– Jasne, że chłopcy nie będą funkcjonować tak, jak pełnosprawni rówieśnicy. Nie oznacza to jednak, że nie są w stanie nauczyć się wielu umiejętności, które pozwolą na spore usamodzielnienie.

Pani Agnieszka opowiada o jednym z pracowników. Zakochał się. Z wzajemnością. Młodzi mają możliwość ślubu, są perspektywy na mieszkanie i własnoręczne utrzymanie. Tylko rodzice zakazują tego ślubu. Bo nie.

Procentowy start

Ale wracając do browarnego początku.

Gdy pan Janusz poznał panią Agnieszkę, rozpoczęły się rozmowy, pomysły i plany. On miał doświadczenie tych swoich warsztatów i pracy z niepełnosprawnymi z Pucka i okolic. Ona miała doświadczenie synów, a także współtworzenia przedsiębiorstw społecznych. Najprościej było założyć spółdzielnię komunalną, czyli sprzątającą, oczyszczającą. Lokalne władze i Puckie Stowarzyszenie Wspierające Osoby Niepełnosprawne Razem postanowiły pomysł wesprzeć. I już rok temu chłopaki sprzątały Władysławowo i kilka innych nadmorskich miejscowości.

Ale to było za mało

– Trafiliśmy na informacje o społecznych browarach, gdzieś na świecie. I zapaliliśmy się do tego pomysłu. Szalone? No tak mówili. Najpierw więc sam, we własnym domu, uczyłem się podstaw warzenia piwa – opowiada (szybko, między kolejnymi pracami) pan Janusz. – Poznawałem tradycyjny proces warzenia – niezakłócony sztucznymi dodatkami i nieprzyspieszany. Ciekawe doświadczenie. Choć najpierw było trudno.

Pani Agnieszka natomiast dbała o sprawy prawno-organizacyjne. Powolutku (polskie urzędy...) zdobywając wszelkie pozwolenia na działalność, zdobywając też grant na rozpoczęcie działalności browaru.

– A ja werbowałem pracowników, głównie z moich byłych podopiecznych, z warsztatów. Większość to osoby niepełnosprawne intelektualnie, dwóch cierpi na chorobę psychiczną. Chłopaki pozostawały bez środków do życia, bez prawa nawet do zasiłków z ZUS. Znałem ich, znałem ich możliwości. Wiedziałem mniej więcej, na co którego stać, jakie zadania powierzać.

Już i plan marketingowy powstał. Już i etykiety, a także hasło reklamowe, z grą słów uruchamiającą myślenie: „Browar, który warzy więcej”. A lokum jeszcze nie było. Więc oczywiście rozpoczęło się poszukiwanie odpowiedniego miejsca do warzenia. Ciężko było, bo albo oferowano jakieś rudery, albo żądano kroci za wynajem. W końcu, też niby przypadkiem, pan Janusz zauważył napis na jednym z puckich budynków „do wynajęcia”. I to było to: odpowiednie gabaryty, opłaty przyzwoite i co najważniejsze – wcześniej powstawały tam produkty spożywcze. Więc wszelkie wymogi sanepidu budynek spełniał. Choć zimą to straszny w nim ziąb.

– Mamy możliwości uwarzenia 8 tys. litrów piwa miesięcznie. Całkiem sporo, zważywszy że działamy dopiero niecały rok. A sprzęt udało się kupić też przypadkiem. Mieliśmy tylko 200 tys. z grantu. A oferty sprzedaży oscylowały wokół... miliona złotych.

Na szczęście jednak wśród browarników rzemieślniczych (warzących piwa tradycyjne, na małą skalę i dla koneserów) duża solidarność i przyjazna pomoc. Więc poszukiwania trwały, aż w końcu ktoś polecił wykonawcę. Wykonawca, znając budżet browaru puckiego, zrobił browar na zamówienie. I spod igiełki wyszły cztery tanki i jeden fermentor. Z czasem udało się ten stan posiadania, a i moce przerobowe browaru (dzięki wysiłkowi własnemu i pożyczkom) podwoić.

Pierwsze piwo wyszło z browaru w maju 2015 roku. Powstało zresztą w kooperacji z browarem rzemieślniczym z Wielkiej Brytanii.

– Szukaliśmy partnera, by wejść na rynek z przytupem. I udało się. Zanim piwo zostało uwarzone, koneserzy czekali na niego – zrobiliśmy kampanię przez portale społecznościowe. Pojechaliśmy do angielskiego browaru, uwarzyliśmy wspólne piwo na polsko-angielskich chmielach. Recenzje były bardzo pozytywne.

Nawet BBC przyjechała i materiał o niskoprocentowej kooperacji polsko-angielskiej zrobiła. A piwo zwie się... Dwa Półsztyki. Co jest oczywiście nawiązaniem do morskich konotacji Pucka. I do tego chyba, że każdy życiowy supeł, który waży sporo, każdy węzeł da się mądrze i zawiązać, i rozsupłać. Notabene – w Pucku jeszcze w XIX w. było wiele browarów, a miasteczko słynęło z dobrego piwa. Po ponad stu latach miejską tradycję kultywują więc niepełnosprawni.

Obecnie pucki Browar Spółdzielczy warzy 8 rodzajów piw. I wciąż pracuje nad nowościami. W jednej z kadzi fermentuje właśnie kolejne dzieło. Fermentuje dzień piąty, a posiedzi w kadzi jeszcze dni kilka. Z kadzi odchodzi szklana rurka: widać już złotawy, lekko bąbelkowy płyn.

A chłopaki na posterunku. Jedni wolniej pracują, inni jak mrówki. Chmiel w workach (w pelecie), trzeba uzupełnić. Chmiel jak to chmiel. Mocno pachnie. Oni już nie zwracają uwagi, przyzwyczaili się. Obok ziarno, z którego robi się słód: nawilżone odpowiednio zboża muszą wykiełkować. Wytrąca się skrobia. Miele się to ziarno w śrutownicy, by wydobyć słodycz. Samą słodycz. Potem masa trafia do kotła zacierno-warzelnego, by popływać w wodzie o temperaturze 60 stopni. Ani mniej, ani więcej tej temperatury. Pracują enzymy, wydobywa się z ziarna jeszcze więcej cukru.

Płyn jest rzeczywiście słodki, aż lepki, lekko mdły. Trafia do filtratora. Słodycz płynie potem rurką z powrotem do kotła zacierno-warzelnego. Wszystko oczywiście powoli, w odpowiednim czasie. By nic na siłę nie przyspieszać. Bo nici będą z tego, nie piwo.

– W końcu wrzucamy chmiel. W zależności od rodzaju piwa – mniej lub więcej.

I chłodzenie. I przetoczenie do fermentatora. I drożdże. I proces fermentacji rozpoczęty.

Kiedy w szklanej rurce wystającej z maszyny pojawią się bąbelki, to znak, że fermentacja trwa w najlepsze. Piwo. A im płyn słodszy, tym dłużej musi fermentować.

Grzesiek przygląda się tym bąbelkom: – Co tu robię? No robię, co każą. Butelkowanie lubię, kapslowanie. Co trzeba. A sam piwa nie piję. Choroba nie pozwala.

Etykietowanie

Pani Agnieszka dogląda tego kapslowania i etykietowania. Jak się nie przypilnuje, to potem etykieta źle naklejona. Piwo jedzie do klienta, gdzieś w Polskę, a klient ma pretensje. I słuszne zresztą. Bo najczęściej nie wie, i nie musi, kto to jego piwo uwarzył.

– Chłopaki pracują w tempie o połowę wolniejszym niż zwykli pracownicy. Z drugiej strony, gdy chwilę pracowali u nas „zwykli”, to miałam wrażenie, że większe z nimi były problemy – śmieje się pani Agnieszka. – Chłopaki uczą się wolniej. Działają wolniej. Ale do przodu. Z serca. Oczywiście nie raz, i nie dwa, doprowadzają mnie do nerwów. Bo ten coś zawalił, ten nie przyszedł na czas, a tamten, jak wybiła godzina 15, to po prostu rzucił wszystko i sobie poszedł, bo fajrant.

Adam, cichy i małomówny. Dobrze mu robi praca powtarzalna, mało skomplikowana. Przy niej się uspokaja, a wykonuje ją precyzyjnie. Od A do Z.

– Żeby chłopaków uspołecznić, żeby uwierzyli w siebie, zabieramy ich na przeróżne wyjazdy. Poznają świat. Poznają inny świat. Jak kiedyś nocowaliśmy w dobrym hotelu (wystarczy, że na co dzień mieszkają w średnich warunkach), to przez godzinę jeździli windą. W górę i w dół. Pierwszy raz chyba w życiu.

I żeby ich uspołecznić, żeby w siebie uwierzyli, żeby skończyć z etykietką „głupków”, żeby poczuli się jeszcze bardziej ważni, pani Agnieszka i pan Janusz wymyślili swoim chłopakom kolejną naukę. Też mokra robota.

– Projekt nazywa się „Pojąć głębię”. Tak. Uczymy ich... nurkować. Z instruktorami, ze sprzętem. Chłopaki moje, które w domu boją się wejść pod prysznic, doskonale sobie radzą. Niedługo wychodzimy z fazy ćwiczeń w basenie, na głęboką wodę. W jeziorze.

Ale to już jest inna, choć bez procentów, historia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.