Kraina bez wyjścia

Jacek Dziedzina

16/2016 |

publikacja 14.04.2016 00:00

Im chodzi o politykę i ambicje. Nam chodzi o przetrwanie. Tak mówią ormiańscy mieszkańcy Górskiego Karabachu o swoich wrogach, niepewnych sojusznikach i o sobie samych. Zamrożony od dwóch dekad konflikt na Zakaukaziu wybuchł w najmniej „odpowiednim” momencie.

Ormiański ochotnik z oddziału walczącego w okolicach miejscowości Askeran na terenie Górskiego Karabachu.  Walki między Ormianami i Azerami wybuchły ponownie w nocy z 1 na 2 kwietnia Hrayr Badalyan /PAN Photo via AP/east news Ormiański ochotnik z oddziału walczącego w okolicach miejscowości Askeran na terenie Górskiego Karabachu. Walki między Ormianami i Azerami wybuchły ponownie w nocy z 1 na 2 kwietnia

To jedna z tych sytuacji, w której próba wytłumaczenia, kto z kim, przeciw komu i w sojuszu z kim walczy, jest nie lada wyzwaniem. Dla nas utrudnieniem jest dodatkowo odległość geograficzna: region Górskiego Karabachu, który uważa się za niepodległy kraj (tego uważania nie podziela żadne inne państwo na świecie), to przecież zapomniany nieco świat wciśnięty między Azerbejdżan (którego formalnie jest częścią), Armenię i Iran (od południa). Czyli „gdie ta tam”, jak mawiają czasem w przygranicznych wioskach na określenie wyjątkowo... odległej krainy.

Winni i „winniejsi”

Zawiłości kaukaskich realiów wychodzą najczęściej przy wybuchu nowego starego konfliktu. „Nam ta wojna została narzucona. Azerowie nie chcieli nawet słuchać, co mieliśmy do powiedzenia. Mój naród musiał ją podjąć. Teraz już nikt nad nią nie panuje, staje się coraz większa i większa” – czytam w „Dobrym miejscu do umierania” Wojciecha Jagielskiego wyjaśnienie ze strony ormiańskiego katolikosa Wazgena I. A wersja Azerów jest taka: „Poszło o to, że Ormianie nie chcą i nigdy nie chcieli żyć z nami w zgodzie. Uważają się za lepszych, mądrzejszych. Wydaje im się, że są Bóg wie kim. Chcieli nam odebrać Karabach, bo kiedyś, przed wiekami, była tu Wielka Armenia” – tłumaczył autorowi Aga-Sani, azerski przewodnik.

Ormianie wierzą, że Azerowie nienawidzą ich za to, że są przeszkodą w zjednoczeniu się z Turcją (nazywają Azerów Turkami). Sami patrzą z nadzieją na Rosję, choć to Moskwa prawie sto lat temu „podarowała” Karabach Azerom, gdy liczyła na wspólne interesy z Turkami. Azerowie zaś, przy wsparciu Turcji, najchętniej przerobiliby Ormian na Turków właśnie. Albo wygnali lub wybili co do jednego. Turcja już wie, jak to się robi... A i Rosjanie, dopóki Związek Radziecki trwał, wspierali przez pewien czas Azerów w walce z niepokornymi Ormianami z Karabachu. Przestali po upadku ZSRR i nieudanym puczu Janajewa.

W ten sposób wepchnięci w ten kocioł bez pytania o zgodę mieszkańcy Karabachu od dziesięcioleci narażeni są na nieustanną rywalizację nie tylko między Azerbejdżanem i Armenią, ale przede wszystkim między Rosją i Turcją. A te kraje dziś nie wymieniają już między sobą terytorialnych uprzejmości i podarunków. Przeciwnie, nowa odsłona konfliktu o Górski Karabach może być niebezpiecznym zapalnikiem w mocno iskrzącej ostatnio sytuacji na linii Moskwa–Ankara. Dlatego kolejna wojna o Górski Karabach to już nie żadna lokalna wojenka w postradzieckiej krainie, tylko konflikt, którego stronami chcą być i są mocarstwa.

Spalić, żeby zapomnieć

Na poziomie lokalnym wygląda to tak: Erywań i Baku (stolice Armenii i Azerbejdżanu) obwiniają się nawzajem o prowokację. Pierwsza, choć nigdy nie uznała niepodległościowych dążeń rodaków z Karabachu, ma w pamięci poprzednią wojnę (która rozpoczęła się pod koniec lat 80. XX w.), gdy Azerbejdżan robił wszystko, by wszelkie ślady po Ormianach znikły stamtąd raz na zawsze. Azerowie zaś pamiętają, że gdy to Ormianie zaczęli wygrywać kolejne bitwy, nie zatrzymali się na „granicy” Górnego Karabachu, tylko wkroczyli w głąb Azerbejdżanu, dokonując spustoszenia w azerskich wioskach. Nie była to jednak rzeź ani szalona zemsta. Jagielski tłumaczy to tak: „Spalona ziemia była gwarancją bezpieczeństwa. Spalona, martwa ziemia miała oddzielić od siebie ludzi tak, by może kiedyś znów udało im się zapomnieć o zabijaniu”.

Szansę na spełnienie się tej nadziei dawało porozumienie o zawieszeniu broni, podpisane w 1994 roku. Teoretycznie wojnę wygrała Armenia. Ale nie wygrali jej Ormianie z Górnego Karabachu. Ze względu na swoje aspiracje niepodległościowe (przyznajmy, mocno wygórowane), ale też ze względu na nierozstrzygnięty nigdy do końca spór między Azerbejdżanem i Armenią; ten konflikt był tylko stłumionym w zarodku problemem. Wydarzenia sprzed tygodnia pokazały, jak nietrwała była to sytuacja. Bo choć od zawieszenia broni co jakiś czas miały miejsce incydenty i potyczki, to jednak regularna armia Azerbejdżanu nie angażowała w tym czasie tak znaczących sił.

Zamrożony konflikt odżył w nocy z 1 na 2 kwietnia, gdy – i tutaj relacje są sprzeczne – albo wojska azerskie otworzyły ogień do separatystów w odpowiedzi na ostrzał z ich strony w kierunku azerskich cywilów mieszkających w pobliżu Górskiego Karabachu, albo kolejność zdarzeń była odwrotna. Władze Armenii zagroziły nawet, że uznają niezależność Republiki Górskiego Karabachu. Separatyści z kolei zadeklarowali chęć rozmowy, ale postawili warunek wstępny: odzyskanie utraconych pozycji i terytoriów, które wspólnota międzynarodowa uznaje za należące do Azerbejdżanu. Z kolei azerskie władze zapowiedziały, że jeśli separatyści i ormiańska armia będą nadal prowadzić ostrzał cywilów w pobliżu Górskiego Karabachu, wojska Azerbejdżanu zaatakują Stepanakert, stolicę Górskiego Karabachu. Przy tak napiętej sytuacji oliwy do ognia dolał jeszcze prezydent Turcji. Recep Tayyip Erdo an zapowiedział, że Górski Karabach „pewnego dnia powróci” do Azerbejdżanu, do którego należy. Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź Rosji: stacjonujące w Armenii rosyjskie oddziały rozpoczęły niezapowiedziane wcześniej ćwiczenia.

Konflikt sterowany

Tego typu konflikty mają to do siebie, że są praktycznie i po ludzku nierozstrzygalne. I trudno nie podejrzewać, że o to chodziło tym, którzy wepchnęli i Azerów, i Ormian w ten niekończący się spór. To bolszewicka Rosja w 1923 r. „podarowała” Azerbejdżanowi terytorium, które wówczas w ponad 90 proc. było zamieszkiwane przez Ormian. Taki zabieg prędzej czy później musiał skończyć się konfliktem. Gdy w latach 80. XX w. Ormianie stanowili już tylko 75 proc. ludności Górnego Karabachu, tendencje niepodległościowe były największe od początku trwania tego „eksperymentu”. Miejscowi przeprowadzili referendum, w którym oczywiście większość wypowiedziała się za niepodległością. Wcześniej jednak napisali do władz ZSRR, by zechciały przyłączyć ich z powrotem do Armenii. Bez skutku.

Azerbejdżan, który miał prawną podstawę do ochrony swojej integralności terytorialnej (nawet jeśli sam wchodził w skład ZSRR), zrobił dużo, by konflikt miał naprawdę krwawy przebieg. Oczywiście wszystko odbywało się przy wsparciu Moskwy, nawet jeśli drugą stroną wojny była inna SRR, Armenia. Co więcej, rząd w Baku zdawał sobie sprawę z tego, że wygrywa z Armenią i separatystami tylko dopóty, dopóki ma wsparcie Kremla. Gdy upadł ZSRR, Rosja nagle zaczęła wspierać Armenię. U boku Azerbejdżanu pozostała jednak Turcja. I tak jest do dziś. Mało tego – można chyba nawet powiedzieć, że sami Azerowie nie do końca wiedzą, o co tak naprawdę walczą. Za to w obecnej sytuacji Turcja doskonale zdaje sobie sprawę z tego, w jaki sposób tym odgrzanym konfliktem można próbować ogrywać Rosję, z którą jest skonfliktowana z powodu napięcia wokół Syrii (Moskwa wpiera prezydenta Asada, którego Ankara chciałaby usunąć).

W tym całym politycznym zgiełku jakoś próbują się odnaleźć mieszkańcy Górskiego Karabachu. Spalona po ostatniej wojnie ziemia najwidoczniej nie jest spalona na tyle, by nie można było przelać na niej jeszcze trochę krwi. W doskonałej książce Jagielskiego jeden z bohaterów mówi: „Tak naprawdę to ta wojna nie wybuchła. Trwa od zawsze”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.