Amerykańskie ramię Moskwy

Jacek Dziedzina

GN 17/2016 |

publikacja 21.04.2016 00:00

Czy amerykańscy demokraci to „rosyjska partia” w Waszyngtonie? To, co zawsze czuło się intuicyjnie, teraz znajduje potwierdzenie w niepokojących śladach. Hilary Clinton może mieć powiązania z bliskim Kremlowi bankiem. A to tylko wierzchołek góry lodowej.

John Podesta (z prawej), który kiedyś był szefem sztabu wyborczego Billa Clintona,  a teraz jest doradcą Baracka Obamy (z lewej), jest podejrzewany o związki z największym rosyjskim bankiem, reprezentującym nieoficjalnie interesy Kremla Sipa USA /east news John Podesta (z prawej), który kiedyś był szefem sztabu wyborczego Billa Clintona, a teraz jest doradcą Baracka Obamy (z lewej), jest podejrzewany o związki z największym rosyjskim bankiem, reprezentującym nieoficjalnie interesy Kremla

O ile „rosyjskie partie” w Europie nie są nowym zjawiskiem, to w przypadku Stanów Zjednoczonych dla niektórych podobne rewelacje mogą być zaskoczeniem. W Europie przywykliśmy trochę, że różne grupy czy partie były lub są, wprost lub pośrednio, finansowane przez Moskwę. Kiedyś dotyczyło to głównie partii lewicowych, dziś rośnie w siłę nowa europejska prawica, która nie ukrywa swoich co najmniej sympatii, jeśli nie bezpośrednich powiązań z Moskwą (np. kredyt udzielony francuskiemu Frontowi Narodowemu przez rosyjski bank). Jeśli jednak „długie ramię Moskwy” okazuje się skuteczne również za Atlantykiem, na terenie swojego głównego światowego konkurenta, to sprawa jest jeszcze grubsza. A dla nas – zwyczajnie niebezpieczna. Jeśli bowiem jedyny, jak wierzą niektórzy, gwarant naszego bezpieczeństwa może być podatny na naciski Moskwy, to gwarancję można wsadzić do garażu z przepłaconymi i zepsutymi F-16.

Intuicyjnie zawsze czuliśmy w Polsce, że wygrana demokratów w USA – czy to w wyborach do Kongresu, czy w wyborach prezydenckich – może osłabiać naszą politykę bezpieczeństwa w relacjach z Rosją. Teraz okazuje się, że intuicje nie były nieuzasadnioną fobią i nie brały się z powietrza. A w przypadku frakcji wspierającej Hilary Clinton, ubiegającej się o nominację demokratów w tegorocznych wyborach prezydenckich, można mieć niemal pewność, że ich wygrana najbardziej ucieszy dwór Władimira Putina.

Demokraci Putina

Wyciek tzw. papierów z Panamy (Panama Papers) ujawnił bardzo silne powiązania Hilary Clinton z Moskwą poprzez związany z Kremlem największy rosyjski bank, należący do Banku Centralnego Rosji. Okazuje się, że Sbierbank, bo o nim mowa, korzysta z usług zarejestrowanej oficjalnie w USA grupy lobbingowej w celu uzyskania wpływów w Waszyngtonie. Papiery z Panamy dowodzą, że Sbierbank korzysta z usług Grupy Podesta. To firma założona w 1998 r. przez Tony ego Podestę, szarą eminencję Partii Demokratycznej. Co więcej, firmę prowadzi on wspólnie z bratem Johnem Podestą, który niegdyś był szefem sztabu wyborczego Billa Clintona, a następnie... doradcą Baracka Obamy. Jedno jest pewne: w Waszyngtonie Grupa Podesta uchodzi za jedną z największych i najskuteczniejszych firm lobbingowych, ze szczególnym uwzględnieniem Partii Demokratycznej.

Panama Papers dowodzą zaś, że rosyjski Sbierbank sprawnie porusza się właśnie w środowisku demokratów, korzystając oczywiście z usług Podesty. Pikanterii dodaje fakt, że wśród zarejestrowanych lobbystów działających dla firmy są m.in. byli asystenci amerykańskich sekretarzy stanu, w tym asystenci Hilary Clinton, która została sekretarzem stanu w administracji Baracka Obamy. Jeśli mimo to ktoś ma jeszcze wątpliwości co do przejrzystości sytuacji (przecież lobbing w USA jest rzeczą naturalną i legalną), dodajmy, że Tony Podesta, współwłaściciel firmy lobbującej na rzecz rosyjskiego banku, jest zarazem skarbnikiem Hilary Clinton, a jego brat John – głównym strategiem kampanii o nominację Clinton.

Uran tanio sprzedam

To i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Bo o ile same powiązania personalne mogą co najwyżej budzić zastrzeżenia (u tych, którzy naiwnie wierzą, że z takich powiązań finansowe ramię Moskwy „za bardzo” nie korzysta), to już szerszy kontekst i fakty z udziałem Hilary Clinton wskazują, że mamy do czynienia z profesjonalnie i skutecznie działającą grupą, która w USA uzyskuje decyzje strategicznie korzystne dla Rosji – polityczne i gospodarcze. W 2013 r. „New York Times” (sympatyzujący raczej z demokratami, więc nie ma mowy o kampanii nakręcanej przez republikanów) nagłośnił transakcję, dzięki której rosyjska agencja atomowa Rosatom przejęła kontrolę nad kanadyjską spółką Uranium One. Nie byłoby w tym nic bulwersującego dla Amerykanów, gdyby nie „drobny” szczegół: spółka ta prowadzi wydobycie uranu również na terenie Stanów Zjednoczonych. Dzięki transakcji Rosjanie przejęli kontrolę nad jedną piątą złóż tego surowca w USA. Nie bez powodu uśmiechnięty Władimir Putin mówił w czasie jednej z konferencji prasowych, że nigdy nie przypuszczał, że Rosja będzie kontrolować 20 proc. strategicznych złóż na terenie swojego głównego konkurenta.

I można by skwitować to lekceważącym: „Rosjanie działają sprawnie na rynku, a Amerykanie się zagapili”, gdyby nie pewne okoliczności. Nie byłoby tego przejęcia 20 proc. amerykańskich złóż uranu przez Rosjan, gdyby nie przychylność głównych departamentów amerykańskiej administracji, w tym Departamentu Stanu, zarządzanego przez Hilary Clinton. Mało tego, ze śledztwa „New York Timesa” wynika, że przejmowanie Uranium One przez Rosjan było rozłożone na kilka lat i że w tym czasie małżeństwo Clintonów (formalnie ich fundacja) miało otrzymać ponad 2 mln dolarów bezpośrednio od szefa spółki, który... systematycznie dostawał zapłatę od przejmujących akcje Rosjan. Trudno nie dopatrywać się w tych transferach „prowizji” za korzystne decyzje wydawane przez panią Clinton. Zastanawia jeszcze jeden „drobiazg”. Otóż dokładnie w czasie, gdy Rosjanie zaczęli przejmować Uranium One (2009 rok), Barack Obama wyszedł ze swoją koncepcją „resetu” w relacjach z Rosją. Wróć: nie żadną „swoją koncepcją”, tylko koncepcją, którą podpowiedziała mu właśnie Hilary Clinton.

Moskwa w Białym Domu

Być może rosyjskie koligacje Clintonów niesprawiedliwie rzucają cień na całą Partię Demokratyczną. I można by tak to skwitować, gdyby nie fakt, że ogromna część demokratów wspiera jednak Clinton w wyścigu o nominację. I dzieje się tak pomimo tego, że prasa amerykańska, w tym również ta wspierająca demokratów, wielokrotnie pisała o co najmniej niejasnych powiązaniach Clintonów z rosyjskimi i ukraińskimi (prorosyjskimi) oligarchami, którzy są jednymi z głównych darczyńców fundacji Clintonów. Demokraci wspierają Clinton, mimo że nigdy nie wytłumaczyła przekonująco (bo i nie ma takiego wytłumaczenia), jak to możliwe, że lekkim podpisem oddała Rosjanom kontrolę nad 20 proc. złóż amerykańskiego uranu. Po drugie, nie bądźmy naiwni, rosyjskie lobby w Waszyngtonie nie byłoby tak skuteczne, gdyby nie dobre kanały wśród większej liczby członków Partii Demokratycznej. Sami Clintonowie są tylko najpotężniejszą emanacją sprzyjającego Rosjanom klimatu. Grupa Podesta, z której usług korzysta rosyjski Sbierbank, swoją skuteczność zawdzięcza nie tylko osobistym powiązaniom z Clintonami, ale właśnie dobrym układom z całą Partią Demokratyczną.

O ile powiązania Hilary Clinton z rosyjskim bankiem nie zaszkodzą jej w walce o nominację demokratów (skoro afera z Uranium One nie zaszkodziła, to dlaczego z Panama Papers miałaby zaszkodzić), to w wyścigu o Biały Dom stanie polityk niemal otwarcie reprezentujący interesy rosyjskie w USA. I na świecie. Bo jeśli Clinton nie miała oporów, by działać wbrew interesom Stanów Zjednoczonych w przypadku strategicznego surowca, to co może ją skłonić do tego, by bronić interesów na przykład naszej części Europy? Teraz już chyba każdy rozumie, dlaczego w Moskwie zawsze słychać westchnienie ulgi, gdy w Waszyngtonie do władzy dochodzą demokraci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.