Chóry o drugiej nad ranem

Barbara Gruszka-Zych

GN 29/2016 |

publikacja 14.07.2016 00:00

Jan Poskart ma za domem w Dobrakowie 1,5 ha pszenżyta. Jego łany uginają się na wietrze jak fale na morzu. – Jak byłem dzieckiem, nie słyszałem tego szumu – mówi. – Musiałem do tego dorosnąć.

Karolina nie tylko w wakacje pomaga mamie w sklepie. Roman Koszowski /Foto Gość Karolina nie tylko w wakacje pomaga mamie w sklepie.

Kiedy ma się kilkanaście lat, to się można zakochać w drugiej osobie, a nie w zbożu – opowiada. – Ale z czasem człowiek widzi, że bez tych pól nie mógłby żyć – dodaje. Nie śmiem pytać rolnika i gospodarza z takim stażem, czy to miłość. Jedno jest pewne – nie opuszcza rodzinnego Dobrakowa dłużej niż na kilka godzin. W zeszłym roku z żoną Danusią obchodzili 25-lecie małżeństwa i pierwszy raz od ślubu pojechali na wczasy. Jeden tydzień spędzili we Włoszech, drugi w Ziemi Świętej. Na co dzień doglądają 8 krów, 21 byków, kilku cieląt, z których najmłodsze skończyło 6. dzień, tego, co rośnie na 11, 60 ha ziemi, i sklepu. Ich dzień zaczyna się zwykle przed 5 rano, a kończy po godz. 22. Ale zdarzają się też momenty, kiedy Jan przechadza się wśród zbóż, które urosły na dnie prehistorycznego morza, zalewającego kiedyś te tereny Jury Krakowsko-Częstochowskiej. I wydaje mu się, że słyszy echo tamtych fal, które teraz kołyszą kłosami. Kilka minut spaceru sprawia, że wypoczywa lepiej, niż gdyby miał siąść pod palmą w Puerto Rico. Czasem widzi, jak jego syn Piotr, kiedy wpada na weekend ze studiów w Warszawie, przechadza się między rozkołysanymi łanami. Gdy w maju i czerwcu zdarzy mu się wstać o drugiej rano, bo krowa się cieli, albo trzeba oborę tynkować, to słyszy chóry ptaków, aż mu się zdaje, że na chwilę przeniósł się do nieba. – Zwłaszcza w maju, kiedy pada deszcz, wszystko wokół nieziemsko śpiewa – mówi.

Mleczne ziarno

Na łące za domem stoją ogromne, przypominające białe pojazdy księżycowe baloty z kiszonką z trawy, stanowiącą dobrą paszę dla bydła. Trzeba ją zawijać w folię do czterech godzin po skoszeniu, żeby zachowała potrzebną wilgoć. Jan rozłupuje wyłuskane ziarenko pszenżyta, które rozlewa mu się w palcach jak mleko. – To pierwszy etap dojrzewania. Najpierw ziarno ma dojrzałość mleczną, potem woskową, a na koniec robi się twarde i suche. Kiedy zostaje w nim 13 proc. wody, zboże jest gotowe do koszenia. Żniwa zaczynają się zwykle koło 20 lipca, ale czasem dopiero w sierpniu. Wszystko zależy od tego, czy będzie odpowiednio dużo słońca i deszczu, bo warunki atmosferyczne są ważniejsze od nawozów – tłumaczy. Przeciąga dłonią po grubych kłosach, jak po warkoczach dziewczyny, i chwali, że w tym roku dorodne. – Modli się Pan o dobre plony? – pytam. – Przed każdym wysiewem głośno proszę: „Panie Boże, pobłogosław te nasiona i tę ziemię. Żeby rosły Tobie na chwałę, a nam na pożytek. Aby cieszyły i radowały nasze serca”. W tym roku ziemię obsiewał jego 20-letni syn Paweł, który właśnie zdał maturę w szkole rolniczej. Ale póki co Jan nie wie, kto z czwórki dzieci zostanie na ojcowiźnie. Dwoje wyjechało na studia – Karolina na biotechnologię i dodatkowo bioinżynierię rozrodu zwierząt do Krakowa, a Piotr, po średniej muzycznej, na Politechnikę do Warszawy. Widzi, że kiedy mogą, przyjeżdżają do Dobrakowa. – Teraz żniwa trwają siedem, osiem dni, jeśli pogoda nie przeszkadza. Rano zaczynamy kosić kombajnem, kiedy już nie ma rosy. Ale gdy przyjdzie burza, trzeba dnia przerwy, żeby zboże wyschło. Dawniej to była bardzo ciężka praca, a teraz lżejsza, ale też czasochłonna – mówi. Opowiada, że jego rodzice Władysław i Helena pobrali się w czerwcu 1950, a zaraz potem czekały ich żniwa. Mieli gospodarstwo o dwa hektary mniejsze niż teraz jego, w tym 5,5 ha zboża. Ojciec kosił je kosą, a mama stała i odbierała snopki. W sumie tamte żniwa trwały aż dwa tygodnie. Jan w tym roku pierwszy raz zasiał wyłącznie pszenżyto, bo ma większą wartość białkową i energetyczną i nadaje się na dobrą paszę dla zwierząt.

Maryja w pokoju

Urodził się w Dobrakowie 8 września 1957 r., w Narodzenie Najświętszej Maryi Panny, obchodzone też jako święto Matki Boskiej Siewnej. Tak jakby Najświętsza Panienka dała mu do zrozumienia, że będzie się zajmował siewem zbóż. Ma z Nią od dzieciństwa jak najlepsze układy. Nawet teraz Matka Boża uczestniczy w naszej rozmowie, bo w pokoju gościnnym stoi Jej figura wielkości człowieka, którą niebawem ustawi w odnowionej przydrożnej kaplicy. Dzień jego urodzin jest też datą założenia parafii w Dobrakowie. Kiedy drzwi kościoła są otwarte, to przez ich okno w kuchni widzi ołtarz w stojącym naprzeciwko nowym kościele pw. Matki Boskiej Częstochowskiej. Do starego zaglądał od dziecka częściej niż koledzy. Miał 15 lat, kiedy znajomi stojący przed kościołem nakłonili jego ojca, żeby syn został kościelnym. Kiedy miał 7 lat, został ministrantem. Znał ministranturę po łacinie, więc natychmiast wskoczył w dodatkowe obowiązki. – Mama sprzątała kościół, tata dzwonił na dzwonnicy, więc byłem tam jak u siebie – wspomina. Każdego dnia przed szkołą musiał być o 7.00 w kościele, a na Roratach o 6.00. Wrócił do pracy jako kościelny w 1978 roku i był nim do 1986 roku. To były lata, kiedy cała wieś ofiarnie budowała nową świątynię pod okiem charyzmatycznego proboszcza ks. Aleksandra Zaporowskiego. Dzieciństwo wspomina jako czas wypełniony pracą do ostatniej minuty: – Na wsi wszystkie dzieci pracują, bo nie ma innego wyjścia. Jak miałem 9 lat, to prowadziłem w polu konia i kosiłem kosiarką. No i pomagałem w oborze – opowiada. Jako trzeci w kolejności z czwórki rodzeństwa szybko dorastał do nowych obowiązków. Najstarszy był Włodek, potem Halinka, on i Danusia. – Oni wyjechali, a ja zostałem, chociaż się buntowałem przeciw pracy na roli – mówi. W połowie lat 70. w piśmie „Gromada – Rolnik Polski” ludzie masowo się ogłaszali, że chcą sprzedać gospodarstwa wiejskie. Przenosili się ze wsi do miast. Pod prąd uciekającym zaocznie uczył się w technikum rolniczym w Czernichowie i zdał maturę. Miasta też posmakował, bo w ramach zastępczej służby wojskowej w 1976 pojechał na dwa lata do pracy w OHP. Skierowali go na budowę wielkiego pieca nr 2 w Hucie Katowice. – To były czasy gierkowskie i rolnikom się trochę poprawiło, dostali ubezpieczenia i emerytury – wspomina. Wtedy zdecydował się na pozostanie na wsi. Tak w głębi serca, o czym mówi dopiero teraz, było mu żal zostawić ziemię, którą uprawiał pradziadek Paweł. Paweł miał 24-morgowe gospodarstwo, dwa razy większe niż on teraz. Po nim przejął je syn Jan, jego dziadek.

Cierpliwość

Kiedy pytam Jana, co jest najważniejsze, odpowiada, że rodzina. Podobnie uważa jego żona Danusia. Kiedy się pobrali, był już w wieku Chrystusowym. – Jest ode mnie o 12 lat młodsza. Młoda była i głupia, no to za mnie wyszła – uśmiecha się. Urodziło im się czworo dzieci – Karolina, Piotr, Paweł i Bartek. – Tatuś jest szczęściarzem, bo ma trzech synów, którzy mu pomagają – opowiada o proporcjach w rodzinie Karolina. – Mama ma jedną córkę do obrobienia domu i sklepu. Bo Poskartowie mają i sklep, odkąd się przekonali, że z samego rolnictwa nie da się żyć tak, żeby starczyło na samochód, telefon, telewizor. Otwarli go w 1999 i teraz w każdy piątek Jan musi wstawać o 3 rano i jechać na giełdę po nowy towar, a Danusia przed 7 rano idzie stać za ladą. – Mamy w tym tradycję, bo moja mama sprzedawała w GS-ie – wyjaśnia Jan. Przed pójściem do sklepowych zajęć koniecznie muszą znaleźć chwilę na prysznic, bo od wpół do piątej rano w oborze oporządzają bydło. Danusia doi krowy za pomocą elektrycznych dojarek. Automatycznie odbywa się też czyszczenie zwierzęcych odchodów, które są wygarniane z ruchomej taśmy. Potem dają krowom „muto”, posypują go śrutą ze zboża, dodają sianokiszonkę i słomę. Na koniec rozstawiają specjalne „lizaki” z witaminami. Niektóre zwierzaki przypominają zachowaniem koty i przymilają się do gospodarzy. Jedną ze szczególnie towarzyskich krów Danusia nazwała Rózią. Obowiązki w oborze nie pozwalają im opuścić obejścia na dłuższy czas, bo krowy mają w głowach zegarki i niewydojone zaczynają się niepokoić. Dlatego kiedy Poskartowie wybierają się np. na wesele, dzień wcześniej przesuwają godziny dojeń, żeby je oszukać. Za to po powrocie nad ranem najpierw idą do obory, a dopiero potem kładą się spać. Nad gospodarstwem ma pieczę Jan. Żona i córka wspominają, że kiedy jego ojciec już nie rozpoznawał domowników, nazywał syna panem, który wszystkim zarządza. – Bo w rodzinie jak w stadzie, musi ktoś kierować – podsumowuje Jan. Żona Danusia mówi, że receptą na ich dobre małżeństwo jest jej święta cierpliwość. – Miłość to trudna praca – dodaje.

Światło z Dobrakowa

Karolina ma alergię na pyłki. Kiedy jako małej dziewczynce rodzice kazali jej przerzucać siano, lało jej się z nosa. No to w V klasie podstawówki zaczęła pomagać mamie w sklepie. Okazało się, że to mocno absorbujące zajęcie. Nie mogła przeboleć, kiedy po południu koledzy szli na imprezę, a ona musiała siedzieć za ladą. Przyznaje, że to w Dobrakowie, patrząc na rodziców, nauczyła się ciężko pracować. Po tej zaprawie jest pewna, że w życiu nie zginie. Zresztą nie raz słyszała od taty, że człowiek powinien swoją pracę traktować jako ofiarę. I do dziś widzi, jak ojciec żegna się przed robotą. – Mam korzenie wsiowe i wiem, co to wieś – mówi Karolina i uważa, że to powód do dumy, że urodziła się w Dobrakowie. Za kilka miesięcy weźmie ślub z chłopakiem stąd i zamierzają tu ułożyć sobie życie. Planuje, że na konsultacje podczas pisania doktoratu będzie dojeżdżać na uczelnię do Krakowa, a pracę znajdzie w Zawierciu. Kiedy chodziła do gimnazjum i liceum im. św. Jana Bosko w Sosnowcu, zbliżyła się do Boga i zrozumiała, dlaczego rodzice trzymają się przy Kościele. Nie raz widziała, jak niektórzy koledzy z miasta nie potrafili szanować pieniędzy. Ile czasu tracili na gry komputerowe. Ona wie, ile kosztuje zarobienie każdej złotówki, więc ją ceni. Szkoda jej czasu na siedzenie w necie, woli spotkania z przyjaciółmi. – Tutaj są świetni ludzie – młodzi wieczorami potrafią dobrze się bawić przy ognisku nawet w 80 osób. Kiedy z programu Erasmus pojechała na wymianę studencką do Padwy, tęskniła za rodzinnymi stronami. – Bo ja jestem rodzinna – przyznaje. Jej tata ma trójkę rodzeństwa, mama czwórkę, i oni też lubią tu zaglądać. Halina, siostra Jana, pomaga im w sklepie w prowadzeniu rachunków. Brat Włodek w ele­ktryce. A siostra Danusia zajmowała się dziećmi Jana, gdy uczyły się w Sosnowcu. – Najważniejsze, żeby wszyscy chcieli wracać do domu – mówi ojciec. Kiedy spotykają się na chrzcinach czy uroczystościach komunijnych, to przy rozsuniętym stole zasiada 40 osób. Jan czasem zagląda do tomiku swojego kuzyna Grzegorza Hajkowskiego, który napisał wiele wierszy o Dobrakowie. Miejscu, gdzie wciąż „czekają wujek babcia dziadziuś/ wstęgą miedzą przeszyte/ pola łąki zagony/ wąski irokez lasu/ i przy studni grab/ tam/ z dłoni/ czułe wyprowadzę światło”. Czyta te wersy i myśli, że też zna to światło, zapalone przez jego pradziada Pawła i innych Poskartów, którzy żyli na tej ziemi i ją kochali. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.