publikacja 12.08.2016 06:00
Ludzie, śmiejąc się i popijając piwo, czekali na wykonanie wyroku. Potem rzucili się w kierunku wisielców. Wyrywali zmarłym guziki, zabierali buty i kawałki sznura. Wierzyli, że powróz powieszonego przyniesie im szczęście. Zaczęli kopać i opluwać zwłoki. Zaplanowany przez władze „piknik” wymknął się spod kontroli...
Jan Hlebowicz /foto gość
Elżbieta Grot od lat bada historię niemieckiego obozu koncentracyjnego Stutthof.
To czarno-białe zdjęcie różni się od pozostałych. Widać na nim kilkunastoosobową grupę mężczyzn i kobiet. Są dobrze ubrani, odprężeni. Większość patrzy dumnie w obiektyw. Ich twarze nie zdradzają lęku, zakłopotania czy wstydu. Jedna z postaci przykuwa szczególną uwagę. Młoda, urocza, delikatna. Uśmiecha się szeroko, zalotnie, jakby chciała uwieść fotografa. To Jenny Barkmann, sadystyczna nadzorczyni obozu koncentracyjnego Stutthof. Bite i upokarzane więźniarki nazywały ją „pięknym widmem”, najtrafniej oddając trudną do zrozumienia mieszankę nieprzeciętnego okrucieństwa z nietuzinkową urodą.
Kolejne zdjęcia zostały zrobione później i są do siebie podobne. Rozpoznajemy na nich osoby z pierwszej fotografii. Tym razem stoją na ciężarówkach, w równych odstępach. Tuż obok szubienice. Są też wychudzeni ludzie w więziennych pasiakach, zaciskający pętle na szyjach skazańców. Niedawne ofiary, teraz w roli katów, wymierzają sprawiedliwość swoim oprawcom..
Ocalone od zapomnienia
Unikatowe fotografie o mały włos nie wylądowały na śmietniku. – W czasie przeprowadzki znalazł je w swoich prywatnych zbiorach starszy mieszkaniec Trójmiasta. Żal mu było wyrzucić zdjęcia, więc postanowił przekazać je do odpowiedniej instytucji. Zgłosił się do Fundacji Bowke. Ta z kolei skontaktowała się w tej sprawie z nami – opowiada dr Marcin Owsiński, kierownik Działu Oświatowego Muzeum Stutthof . Prawdopodobnie nigdy wcześniej niepublikowane fotografie wykonał funkcjonariusz MO, UB albo dziennikarz. Odbitki przedstawiają publiczną egzekucję zbrodniarzy niemieckiego obozu z lipca 1946 r. oraz tych samych oprawców stojących (przypuszczalnie) przed gmachem Komisariatu Generalnego RP przy ul. Nowe Ogrody. – To mógł być 24 maja. Podsądni wyjeżdżali wtedy na wizję lokalną do obozu – twierdzi dr Owsiński.
Zabijał chochlą do zupy
Pierwszy tak duży proces oprawców ze Stutthofu był wielkim wydarzeniem. Bardzo obszernie relacjonowały go ówczesne media – ogólnopolskie, a nawet zagraniczne. Na salę sądową mógł wejść każdy, ale zainteresowanie procesem było tak duże, że wprowadzono bilety. Na ławie oskarżonych zasiadło 15 osób: funkcjonariusz SS niższego szczebla, 6 niemieckich nadzorczyń obozowych oraz 8 Polaków – więźniów funkcyjnych, tzw. kapo. – Grupa oskarżonych była raczej przypadkowa. Oprawców identyfikowali sąsiedzi i przechodnie w czasie imprez towarzyskich, na dworcach, w komunikacji miejskiej czy w sklepach – tłumaczy M. Owsiński.
Wśród podsądnych znalazł się m.in. Wacław Kozłowski, nazywany „rzeźnikiem ze Stutthofu”. Według zeznań świadków, odznaczał się szczególnym okrucieństwem. Zabijał ludzi drągiem, chochlą do zupy lub topił w szambie. „Sąd wielokrotnie pytał kapo Kozłowskiego, dlaczego mordował. Zapadła mi w pamięć jego odpowiedź, którą powtarzał wielokrotnie: »Dla chleba, dla chleba«” – opowiada Czesław Maślak, emerytowany milicjant, którego relacja znajduje się w zbiorach Muzeum Stutthof. „Przymus fizyczny stosowany przez rozbestwionych esesmanów, troska o utrzymanie przy życiu w niedających się wyrazić warunkach zmieniły mnie w bezwolne narzędzie przestępstwa, którego nigdy bym się nie dopuścił w normalnych warunkach życiowych” – tłumaczył się Kozłowski.
Niemiecka dozorczyni Wanda Klaff podczas składania wyjaśnień stwierdziła z kolei: „Jestem bardzo inteligentna i oddana służbie w obozach. Biłam przynajmniej dwie więźniarki dziennie”, a Jan Brajt przyznał otwarcie, że jako oberkapo utopił ok. 60 ludzi, a kolejnych kilkudziesięciu otruł w szpitalu. „SS-mani zawsze mnie chwalili, że dobrze im pomagam w niszczeniu wrogów” – pochwalił się. Jak zachowywali się na sali sądowej? „(...) widzimy dobrze wyglądających, ubranych z dużą dozą staranności, pewnych siebie ludzi” – relacjonował dziennikarz „Dziennika Bałtyckiego”.
Szczególnie wyzywająco zachowywały się oskarżone Niemki, wśród których prym wiodła Jenny Barkmann. Flirtowała ze strażnikami więziennymi, a w czasie przesłuchań dawnych ofiar układała sobie włosy. Ostatecznie, po trwającym prawie dwa tygodnie procesie, zapadło 11 wyroków śmierci. Oprawcy przyjęli decyzję sądu ze spokojem. „Życie rzeczywiście jest przyjemnością, a przyjemności zwykle trwają zbyt krótko” – skwitowała Barkmann.
Piwo, dzieci i... szubienice
4 lipca 1946 r. w Gdańsku odbył się wstrząsający spektakl. Jeden z trzech w powojennej Polsce. Alojzy Nowicki, w latach 1946–1947 zastępca naczelnika aresztu śledczego, chcąc nie chcąc, został jego reżyserem. – Zorganizować egzekucję 11 zbrodniarzy, i to publiczną? Wybudować szubienice? Byłem przerażony. To było wielkie logistyczne przedsięwzięcie. Sznury musieli pleść więźniowie, bo nie mieliśmy skąd ich wziąć – wspomina 93-latek.
Tamtego dnia dawny Stolzenberg, zwany dzisiaj Wysoką Górą, przeżył prawdziwe oblężenie. Już trzy dni wcześniej gazety donosiły o terminie egzekucji. Niektóre zakłady pracy ogłosiły nawet dzień wolny i zapewniały pracownikom transport na miejsce kaźni. – Zabroniono jedynie udziału dzieci. Nikt jednak nie przestrzegał tego zakazu – zaznacza dr Daniel Czerwiński z gdańskiego IPN. – Według różnych źródeł, wieszaniu zbrodniarzy przypatrywało się od 10–50 do nawet 250 tys. osób. Ludzie wchodzili na drzewa i dachy niższych budynków, żeby móc cokolwiek zobaczyć – dodaje.
Panowała atmosfera pikniku. Było bardzo ciepło, świeciło słońce. Sprzedawano zimne piwo, oranżadę i lody. Punktualnie o godz. 17 jedenaście ciężarówek zajechało pod ustawione już szubienice. „Ledwo panowaliśmy nad tłumem, były nas trzy kordony, staliśmy, mocno trzymając się za ramiona, by nie dopuścić ludzi do skazańców” – opowiadał C. Maślak.
Na platformie każdego z aut siedział na wysokim drewnianym stołku jeden ze zbrodniarzy. Pętle na szyje zakładali im ubrani w pasiaki byli więźniowie Stutthofu. Pomimo że przysługiwało im prawo wystąpienia z zamaskowanymi twarzami, nie skorzystali z niego. – W pewnym momencie do oprawców podeszli duchowni – katolicki i ewangelicki, udzielając błogosławieństwa. To w mojej gestii leżało ich sprowadzenie na miejsce egzekucji – wspomina A. Nowicki.
„Zbrodniarze byli otępiali i zrezygnowani. Opuściła ich zupełnie buta i pewność siebie, którą okazywali podczas procesu. Jedna ze zbrodniarek, zobaczywszy szubienicę, zaczęła spazmatycznie łkać, a gdy założono jej stryczek na szyję, krzyknęła »Heil Hitler«” – relacjonował dziennikarz „Przekroju”.
Na dany przez prokuratora znak ciężarówki ruszyły. Wszystkie, oprócz jednej. Gdy kilka razy kierowcy nie udało się zapalić silnika, więźniarka z obozu zepchnęła z platformy auta nadzorczynię Wandę Klaff. „Za naszych mężów, za nasze dzieci” – krzyczeli gapie.
Po chwili nikt już nie panował nad tłumem. – Ludzie, wbrew zakazom, ruszyli w kierunku szubienic. Wyrywali zmarłym guziki, zabierali buty i kawałki sznura, który – według ludowych przesądów – miał zapewnić im szczęście – mówi dr Owsiński. – Tłum rzucił się na zwłoki, ciągnął za nogi, pluł. Musieliśmy zabrać je jak najszybciej, bo zostałyby rozszarpane – opowiada A. Nowicki. – Nowe komunistyczne władze wykorzystały proces i egzekucję propagandowo, określając je mianem „naszej Norymbergi”. Instrumentalnie grały na emocjach ludzi doświadczonych wojną i przeżyciami obozowymi. Komunikowały w ten sposób: „My wiemy, co was spotkało. Teraz, jako nowa władza, zadośćuczynimy waszym cierpieniom”. Odwracały tym samym uwagę od faktu, że jedna okupacja zastąpiła drugą – podsumowuje Elżbieta Grot, historyk, kierownik Działu Naukowego Muzeum Stutthof.
Jednak misternie przygotowany scenariusz wymknął się spod kontroli. Publiczna egzekucja, ostatnia w Gdańsku i przedostatnia w Polsce, oceniona została jako „poniżająca godność ludzką i narodową Polaków”, „odbijająca się negatywnie na ludzkiej psychice” oraz „przypominająca metody propagandy hitlerowskiej”.
Dziejowa (nie)sprawiedliwość?
Dlaczego wśród skazanych znalazło się aż tylu Polaków i tylko jeden funkcjonariusz SS niższego szczebla? – Perfidia niemieckiego systemu polegała m.in. na przerzuceniu zadań niezbędnych dla utrzymania dyscypliny na samych więźniów. Za bezwzględność i brutalność nagradzano – wyjaśnia E. Grot. – Nie kwestionując sadyzmu kapo, trzeba pamiętać, że oni także byli często ofiarami nazistowskich praktyk. Z lęku o własne życie decydowali się na straszliwą w skutkach współpracę, która niejednokrotnie prowadziła do zatracenia ludzkich odruchów – dodaje.
Jak podkreśla historyk, sprawiedliwość dopadła zaledwie kilka procent obozowych decydentów. – To dziejowa niesprawiedliwość – uważa E. Grot. – W czasie, gdy funkcjonował obóz, przewinęło się przez niego ok. 3 tys. członków SS. Tymczasem przed sądami w Niemczech stanęło tylko 5 esesmanów wyższych stopniem. Najwyższy wyrok wyniósł 12 lat więzienia.
Epilog, czyli łapać kapo
Zemsta, nienawiść, złość – emocje, które znalazły swoje ujście podczas publicznej egzekucji oprawców ze Stutthofu, jeszcze długie lata po niej tkwiły w sercach Polaków. – Kondycja psychiczna i duchowa ówczesnych ludzi, dotkniętych traumą wojny, jest trudna do zrozumienia z dzisiejszej perspektywy – twierdzi pan Mieczysław, 80-letni mieszkaniec Gdańska. Mimo że od tamtych wydarzeń minęło już ponad pół wieku, chce pozostać anonimowy.
– Działo się to na początku lat 50. Przechodząc nieopodal pomnika Sobieskiego, minąłem żebraka bez nogi. Nagle, patrząc na przechodniów, zaczął krzyczeć: „Kapo, kapo!”. Mimo kalectwa, podniósł się błyskawicznie i w ułamku sekundy rzucił się na jednego z idących mężczyzn, powalił go na ziemię i zaczął wzywać pomocy innych. Okazało się, że zatrzymanym był okrutny więzień funkcyjny ze Stutthofu, a kaleka jego ofiarą. Po chwili na miejscu pojawili się milicjanci i kapo został odprowadzony na posterunek. Ta scenka dobrze pokazuje, co czuliśmy po wojnie do Niemców i ich współpracowników. Mimo że władzę ludową traktowałem jako kolejnego okupanta, nie czułem żadnego współczucia dla tego oprawcy. Więcej nawet. Pojawił się we mnie pewien rodzaj satysfakcji...
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.