Dobrany duet?

Maciej Legutko

publikacja 04.09.2016 06:00

Wybór Michaela Pence’a na kandydata na wiceprezydenta to ukłon Donalda Trumpa w stronę republikańskiego establishmentu oraz konserwatywnego elektoratu. Jednak już na początku ujawnia się wiele różnic w nowym politycznym duecie.

Michael Pence (z prawej) rzadko bywał typowany na kandydata na wiceprezydenta USA. MICHAEL REYNOLDS /EPA/pap Michael Pence (z prawej) rzadko bywał typowany na kandydata na wiceprezydenta USA.

Podczas konwencji republikanów 19 lipca w Cleveland Donald Trump został oficjalnie wybrany jako kandydat partii w wyborach prezydenckich. Nominacja nie była zaskoczeniem, gdyż wygrał on prawybory w większości stanów. Sporą niespodzianką natomiast okazał się dokonany kilka dni wcześniej wybór wiceprezydenta w razie ewentualnego zwycięstwa. Podczas spotkania w Nowym Jorku Donald Trump ujawnił, że będzie nim Michael Pence, gubernator stanu Indiana, przedstawiony jako „człowiek honoru, charakteru i szczerości”.

Pence bardzo rzadko pojawiał się na giełdzie nazwisk wiceprezydentów, gdzie najczęściej wymieniano gubernatora New Jersey Chrisa Christiego i byłego spikera Izby Reprezentantów Newta Gingricha. Ale nawet wrogie Trumpowi media za oceanem przyznają, że to bardzo sprytne zagranie, dzięki któremu kandydat może dotrzeć do niechętnych mu środowisk. Gubernator Indiany cieszy się dużym poważaniem wśród partyjnych elit, biznesu, a przede wszystkim reprezentuje wpływową dziś frakcję konserwatystów z „Tea Party”.

Chrześcijanin, konserwatysta, republikanin

„Jestem chłopcem z małego miasta w południowej Indianie, który dostał miejsce w pierwszym rzędzie american dream” – w ten nieco egzaltowany sposób przedstawił się podczas pierwszego wystąpienia potencjalny wiceprezydent. Michael Pence urodził się w 1959 roku w miasteczku Columbus w stanie Indiana. Ma pięcioro rodzeństwa, jego ojciec pracował na stacji benzynowej, matka zajmowała się domem. Pence ukończył prawo na uniwersytecie w Indianapolis, później prowadził własną praktykę adwokacką. W 2000 roku został wybrany z listy republikanów do Izby Reprezentantów. Przez kolejnych 12 lat sprawował mandat poselski i stał się ważną postacią w partii. W 2012 roku wygrał wybory na stanowisko gubernatora stanu Indiana i do dziś sprawuje tę funkcję. Chwalony jest po obu stronach sceny politycznej za mądrą politykę finansową. Gdy inne stany oraz rząd centralny zadłużają się na potęgę, Pence zlikwidował deficyt budżetowy, spłacił pożyczki zaciągnięte w czasach recesji i zmniejszył bezrobocie.

Znakiem rozpoznawczym gubernatora stało się publiczne przywiązanie do religii i konserwatywnych norm. Jest praktykującym chrześcijaninem, ma troje dzieci. Określa siebie mianem „chrześcijanina, konserwatysty i republikanina, dokładnie w takiej kolejności”. W szeregach swojej partii związał się ze stronnictwem „Tea Party”, które krytykuje odchodzenie republikańskiego establishmentu w Waszyngtonie od tradycyjnych wartości, w tym obrony życia i rodziny. Od 2011 roku Pence walczy o odcięcie państwowego dofinansowywania dla sieci klinik aborcyjnych Planned Parenthood. Jest także przeciwny postępującej ekspansji lobby LGBT, walczącego o kolejne koncesje prawne na rzecz homoseksualistów, choć akurat w tej kwestii gubernator poniósł polityczną porażkę. Za jego rządów w Indianie przyjęto tzw. prawo przywrócenia wolności religijnej (Religious Freedom Restoration Act). Podkreślało ono, że państwo „nie może ingerować w osobiste przekonania religijne”. Akt prawny spowodował gwałtowne ataki środowisk gejowskich, zdaniem których np. w sklepach i hotelach będzie można odmówić im obsługi. Pence uległ żądaniom, wydając specjalne „objaśnienie” do prawa, podkreślające zakaz dyskryminacji ze względu na orientację. Za swoją ustępliwość spotkał się z kolei z silną krytyką prawicy.

Wiele do ugrania

Niezależnie od nieskutecznej walki ze środowiskiem LGBT Pence cieszy się autentycznym poparciem konserwatywnego stronnictwa republikanów, bardzo nieufnego względem Trumpa – narcystycznego miliardera i dwukrotnego rozwodnika. „Tea Party” do końca stało murem za senatorem Tedem Cruzem, który w prawyborach toczył bardzo ostrą walkę z Trumpem i nawet podczas konwencji w Cleveland odmówił poparcia rywala. Ich debaty kilka razy zmieniały się w festiwal wyzwisk, także pod adresem swoich żon. Pozyskanie do swojej drużyny gubernatora Indiany daje Trumpowi nadzieję na skuteczną walkę o twardy elektorat prawicy.

Donald Trump liczy, że nominacja Michaela Pence’a otworzy jeszcze wiele innych furtek. Choć konsekwentnie gra w kampanii rolę outsidera, jednocześnie dyskretnie zabiega o wsparcie republikańskiego establishmentu. Stopniowo pozyskuje ważne polityczne figury, lecz frakcja jego przeciwników dalej jest bardzo silna, z Johnem McCainem, Mittem Romneyem oraz rodziną Bushów na czele. Wiele trudu kosztowało stronnictwo Trumpa stłumienie ostatniego buntu, który wybuchł na wyborczej konwencji w Cleveland. Pence ma pomóc w uspokojeniu nastrojów. W Izbie Reprezentantów cieszył się dużą estymą, poważnie rozważano jego kandydaturę na spikera izby. W razie hipotetycznego zwycięstwa wiceprezydent zostałby łącznikiem w kontaktach z partią. Pierwsze pozytywne efekty już są widoczne. Wybór gubernatora został publicznie pochwalony przez lidera republikańskich senatorów ­Mitcha McConella.

Gubernator Indiany ma być również atutem w walce o głosy w stanach kluczowych dla wyniku wyborów. Analitycy Trumpa szacują, że decydujący okaże się tzw. Midwest – Środkowy Zachód USA. Do wzięcia jest tam dużo głosów elektorskich, a nastroje wyborców są dość chwiejne. Cztery lata temu Mitt Romney przegrał właśnie z powodu słabego wyniku w tej części kraju. Michael Pence to idealna osoba do kampanii w Midwest, w którego skład wchodzi także stan Indiana. Gubernator znany z dobrych posunięć gospodarczych, w dodatku pochodzący z robotniczej, wielodzietnej rodziny, ma szanse dotrzeć do wyborców w Ohio, Michigan czy Illinois. To stany borykające się z bezrobociem i upadkiem wielkiego przemysłu. Nie na darmo region ten z powodu pozamykanych fabryk, kopalń i hut bywa nazywany rust belt – pas rdzy.

Pence ma pozyskać dla Trumpa nie tylko ubogich wyborców z Midwest, ale też najbogatszych zwolenników republikanów. Do końca czerwca Hilary Clinton zebrała na swoją kampanię 68,5 mln dolarów, Donald Trump tylko 55 mln. Dla miliardera nie jest problemem ewentualne dołożenie z własnych środków, ale różnica w budżetach jaskrawo pokazuje, kto nie cieszy się zaufaniem w swojej partii. Gubernator ma szansę to zmienić, łączą go bliskie więzi z braćmi Charlesem i Davidem Kochami, właścicielami przemysłowego giganta Koch Industires. Łączny majątek braci wynosi około 40 mld dolarów (9. miejsce na świecie wg rankingu „Forbesa”). Od dekad tradycyjnie wspierają oni republikańskich kandydatów, ostatnio także „Tea Party”, ale na razie odmawiają poparcia Trumpa. Pence co roku jest gościem na organizowanych przez Kochów seminariach (...).

Toksyczny partner

Znając niewyparzony język Trumpa, bardzo prawdopodobne jest, że współpraca politycznego duetu szybko napotka problemy. Pierwsze różnice już się ujawniły. Pence odciął się od obraźliwych wypowiedzi miliardera na temat muzułmanów i od pyskówki, w jaką Trump wdał się w mediach z sędzią amerykańskiego Sądu Najwyższego. Sprzeczność panuje między dwoma politykami w stosunku do negocjowanego między USA i UE Transatlantyckiego Partnerstwa w Dziedzinie Handlu i Inwestycji. W tym temacie utworzyły się zresztą egzotyczne sojusze, ponieważ miliarder Trump, podobnie jak socjalista Sanders, jest przeciwko ratyfikacji, natomiast ­Michael Pence i Hilary Clinton są za.

Gubernator Indiany wie, że sojusz z Trumpem to duże ryzyko, ale polityczne ambicje Pence’a sięgają wysoko. Sam w zeszłym roku oraz przed wyborami w 2012 sondował szanse startu w wyścigu prezydenckim, lecz wycofywał się, gdy pierwsze sondaże nie dawały mu znaczącego poparcia. Tymczasem przypadek Chrisa Christiego pokazuje, iż nawet krótki alians z Trumpem może złamać polityczną karierę. Niegdyś bardzo popularny gubernator stanu New Jersey był jednym z pierwszych prominentnych republikanów, którzy otwarcie poparli Trumpa. Christie liczył, że to właśnie jemu przypadnie rola wiceprezydenta. Znosił więc tygodnie upokarzającej kampanii u boku miliardera. Na jednym z mityngów wyborczych mikrofony wychwyciły, że po długiej i energicznej zapowiedzi Christiego Trump wyszedł na scenę, po czym potraktował gubernatora jak stażystę, mówiąc: „Wsiadaj do samolotu i leć do domu”. Ostatecznie polityk został z niczym, a jego notowania w New Jersey gwałtownie spadły i reelekcja stoi pod znakiem zapytania.

Pence, który ustępuje Trumpowi pod względem przebojowości i rozpoznawalności (w pierwszym sondażu po nominacji kojarzyło go zaledwie 10 proc. Amerykanów), będzie się musiał mieć na baczności, żeby tak jak wielu innych polityków nie zostać wykorzystanym przez miliardera do realizacji doraźnych celów, a następnie odsuniętym na dalszy plan.•