Miłość po drugi brzeg

Agata Combik

Gość Wrocławski 34/2020 |

publikacja 11.09.2020 18:32

Pan Roman poznał panią Annę 13 maja 1972 r. Nie wiedział wtedy, że 48 lat później w maju będzie pielęgnował z czułością jej słabnące ciało i że u kresu ich wspólnej drogi pojawi się inna para: Emilia i Karol Wojtyłowie.

Miłość po drugi brzeg Agata Combik /Foto Gość W ostatnich tygodniach życia Anny trwała gorąca modlitwa za przyczyną rodziców Karola Wojtyły.

Przeżyliśmy jako małżonkowie 44 lata. Były cudowne, ale gdyby ktoś mnie zapytał, jaki był najpiękniejszy czas w naszym małżeństwie, powiedziałbym, że ostatni rok – mówi Roman Faryś z parafii NMP Matki Miłosierdzia w Oleśnicy.

Pod górkę, ale w słońcu

Pamięta moment, gdy tamtego majowego dnia na zabawie w fabryce obuwia zobaczył Anię idącą w niebieskim płaszczu. To była miłość od pierwszego wejrzenia. – Potem była jeszcze taka mała rywalizacja z kolegą, 5 lat chodzenia ze sobą, docierania się. Sprzeczaliśmy się i godziliśmy, ale mieliśmy się cały czas ku sobie – wspomina i pokazuje zdjęcie uśmiechniętej pary z 1972 r.

Widoczna na nim bujna czupryna pana Romana wkrótce znikła, gdy jesienią trafił do wojska. Pobrali się 14 lutego 1976 r. – Ktoś powie, że ślub odbył się w nietypowym jak na takie uroczystości miesiącu. Może to zdziwi dzisiejszych młodych, ale taki termin wybraliśmy z posłuszeństwa wobec rodziców – mówi. – Wyszedłem akurat z wojska, a oni uważali, że 5 lat chodzenia ze sobą to dość długo; czas na decyzję.

Wspomnienie 40. rocznicy zawarcia małżeństwa.   Agata Combk /Foto Gość Wspomnienie 40. rocznicy zawarcia małżeństwa.

Na ślubnym zdjęciu pani Anna ma piękny kapelusz przybrany kwiatami. – O ten kapelusz, wybrany zamiast welonu, była mała kłótnia, ale Ania postawiła wtedy na swoim – wspomina ze śmiechem pan Roman. – I tak się zaczęła nasza małżeńska przygoda. Rok po ślubie przyszła na świat córka Ewa, potem kolejne dziecko. To był przepiękny czas, ale i trudny. Pochodzimy z dwóch różnych światów – Ani rodzice są ze Lwowa, moi z wieluńskiego; mieliśmy różne temperamenty. Sprzeczaliśmy się o wychowanie dzieci. Ania kochała je miłością przypominającą matczyną studnię bez dna, ja byłem bardziej surowy. Po latach doszliśmy do wniosku, że oboje popełnialiśmy błędy. A jednak niczego nie żałuję.

Kiedyś modlili się każde osobno. Z czasem to się zaczęło zmieniać. Pan Roman pokazuje krzyż z Medjugorja, gdzie byli razem na pielgrzymce, wspomina o Żywym Różańcu, do którego zapisała go żona. Jako pierwszy trafił do Akcji Katolickiej; jest z nią związany już 22 lata. Żona dołączyła nieco później. On został prezesem parafialnego oddziału, ona – sekretarzem.

– Po zebraniu AK, gdy zostawaliśmy sami, czekałem zawsze na jej opinie. Były szczere. „To i to było dobrze, ale po co żeś to i to powiedział?” – słyszałem. W trudnościach powtarzała: „Roman, zaufaj, będzie dobrze”.

Zostaje sukienka i serce

– Choroba ujawniła się latem ubiegłego roku – mówi małżonek. – Akurat zakończyliśmy remont w naszym mieszkaniu. Długo przygotowywaliśmy się do niego, w końcu udało się. Już podczas remontu Ania trochę źle się czuła, ale dzielnie zajmowała się różnymi rzeczami, jak mrówka. Miała taki talent do porządkowania wszystkiego – choćby zdjęć, dokumentów… Robiła to i w domu, i w Akcji Katolickiej. Po zakończeniu prac mówię: „Pojedźmy do Częstochowy, podziękować Matuchnie”. Ciągle coś jednak stawało na przeszkodzie. Tymczasem Ania zrobiła badania. Najpierw otrzymaliśmy informację o jakichś zaburzeniach wątrobowych, potem ostateczną diagnozę: złośliwy nowotwór.

Nie załamali rąk. – Przeszła dwanaście cykli chemii. Trwało leczenie, a zarazem gorąca modlitwa – do św. Rity, św. Jana Pawła II, św. Szarbela… Kiedy w maju tego roku pojawiła się informacja o rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego Emilii i Karola Wojtyłów, stwierdziłem: „Ania, a gdybyśmy tak skoncentrowali się na modlitwie za ich wstawiennictwem? Oni są małżonkami, my też…”. Zgodziła się.

Miłość po drugi brzeg   Agata Combik /Foto Gość Przed laty na ślubnym kobiercu.

Pan Roman odbył prywatną pielgrzymkę do miejsc ważnych dla rodziców Jana Pawła II, do Krakowa i Wadowic. Modlił się do nich, wołał. Najpierw to była modlitwa o cud uzdrowienia. Owszem, ze słowami „Bądź wola Twoja”, ale jednak z ufnością, że cud może nastąpić.

– Przekomarzaliśmy się nawet, kto pierwszy odejdzie. Przekonywałem, że i ja mogę w każdej chwili dostać zawału, zachorować… Obiecaliśmy sobie, że zawsze będziemy mówić sobie prawdę o naszym zdrowiu, choćby najgorszą – mówi pan Roman.

Zdecydował się, za zgodą małżonki, jak najwięcej osób zaprosić do wspólnej modlitwy. Facebook, WhatsApp, maile, esemesy uruchomiły całą armię przyjaciół i znajomych szturmujących niebo. – Czułem obecność tych wszystkich ludzi „po drugiej stronie ekranu”, siłę ich modlitwy. Tak bardzo tego potrzebowałem…

Ania słabła z chwili na chwilę. Siedziała całymi dniami skulona, cicha. Musiała zostać zacewnikowana. Pan Roman przejął wszystkie czynności pielęgnacyjne. Wspierały go oczywiście dzieci, ale gdy szły do pracy, to on czuwał przy żonie.

– I to był czas, który uważam za najpiękniejszy w naszym małżeństwie. Czas pełen czułej, delikatnej miłości; nawiązania takiej intymnej więzi z żoną, jak nigdy przedtem – mówi. – Akurat wtedy rankami w Radiu Maryja można było słuchać dzieła „Przygotowanie do śmierci” autorstwa św. Alfonsa Marii Liguori. Chłonęliśmy to… Pamiętam, spoglądałem na jej granatową sukienkę, w której uczestniczyła w różnych uroczystościach. Wisiała na wieszaku. Niknące ciało Ani, chudziutkie, już do niej nie pasowało. Na końcu tak jest. Zostaje sama sukienka, ciało znika…

Odchodzenie, obciosywanie

Z czasem wołanie o cud uzdrowienia zaczęło się zmieniać w prośbę o szczęśliwe przejście na „na tamtą stronę”. Pan Roman wspomina wspólne ostatnie chwile, wizytę kapłana, telefoniczną rozmowę Ani z jej siostrą. „Jadziu, ja już odchodzę” – mówiła spokojnie. Odeszła w szpitalu, 30 czerwca 2020 r., między 3.00 a 4.00 w nocy – mniej więcej w czasie, gdy pan Roman odmawiał w domu Koronkę do Miłosierdzia Bożego. „Lepiej sobie tego, Aniu, nie mogłaś załatwić” – pomyślał.

– Kiedy wracam do domu, mówię zawsze: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Odpowiadała: „Na wieki wieków, amen”. Teraz panuje cisza. Sam sobie odpowiadam – wzdycha pan Roman. – W każdym pomieszczeniu mam jej zdjęcia, uśmiecha się do mnie ze wszystkich stron. Rozmawiam z nią. Obawiam się, że czas takiego prawdziwego pożegnania dopiero nadejdzie. Tak było, gdy moja mama odeszła w lipcu 1985 r. Dopiero w grudniu dotarło do mnie, że naprawdę nie będzie jej z nami na święta. Teraz też ja i moi bliscy musimy pogodzić się z tym, że zniknął „motor” naszej rodziny, jej centrum. Kiedy przyjadą goście, nikt mi już nie powie: „Co, Romek, kręcimy placek?”. Mam go teraz kręcić czy nie…?

Pan Roman powtarza: „nie umarła, tylko odeszła”. Wnuczce tłumaczy, że grobowiec to taki przejściowy domek, z którego idzie się dalej. Ciało leży pod kwiatkami, dusza idzie do nieba. „Na której jest chmurce, na tej pierwszej czy drugiej?” – dopytuje dziewczynka.

– Modliłem się od dawna – ja, z tym moim twardym, „prezesowskim” charakterem – żeby spokornieć. „Panie Boże, obciosaj mnie tutaj, żebym tam, po drugiej stronie, nie musiał już długo czekać na niebo” – prosiłem. – No i mam, co chciałem. Ania odeszła, mnie zaczęły dopadać różne dolegliwości. Był moment, gdy czułem, że nikt mnie nie rozumie, gdy tylko z Anią umiałem rozmawiać… Przyszły chwile trudnego dialogu z Panem Bogiem. „Wiesz, że Cię kocham, chciałem, żebyś mnie obciosał, ale trzeba było tak ze wszystkim naraz? Nie można było tego Romka po trochu obrabiać? Daj mi trochę oddechu!” – płakałem. Moja relacja z Nim jest tak bliska, jak nigdy przedtem.

Póki mamy czas

Pan Roman dostrzega teraz, że piękno ostatnich chwil to owoc minionych lat. – Uczestniczyliśmy z Anią w różnych odejściach – osób z rodziny, znajomych. Od dawna modliliśmy się za umierających. Obiad i inne zajęcia były dopasowane tak, by o 15.00 odmówić Koronkę do Bożego Miłosierdzia w ich intencji – tłumaczy. – Przecież w chwili śmierci wszystko się waży… Trzeba samemu się przygotować i pomóc innym – modlitwą, ale też, jeśli to możliwe, zadzwonić, odwiedzić chorą osobę. Wnieść w jej życie trochę radości, ale i doprowadzić do pojednania z Bogiem. Staraliśmy się oboje tak robić. Strasznie mnie denerwuje, gdy ktoś się boi, że widok księdza przestraszy chorego.

Denerwują go też zabiegi o jak najbardziej okazały wieniec na grobie, pretensje, że posprzątał kwiatki z grobu po 3–4 dniach, a ponoć jest zasada, że mają leżeć tydzień. – A gdzie tak jest napisane w Ewangelii? – mówi. – Kilka osób udało mi się nakłonić do tego, by zamiast kupować ogromny wieniec, zamówiły Mszę św. za Anię. Wiele takich Mszy św. jest odprawianych. Cieszę się z każdej z nich.

Miesiąc po śmierci żony pan Roman zaprosił przyjaciół z Akcji Katolickiej, z parafii, na Mszę św. i spotkanie. – Zawsze zapraszaliśmy wszystkich na kawę, ciasto w okolicach moich i Ani imienin. Tym razem też – wyjaśnia. – Chcę dzielić się tym, co wyniosłem z minionego czasu, powiedzieć: ludzie, chwila przejścia „na tamtą stronę” może być piękna. Warto się przygotować, póki mamy czas.

Dostępne jest 2% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.