Nie chodzi o użyteczność, lecz obecność

Maciej Rajfur

publikacja 16.09.2021 11:58

- Ja nigdy nie daję po równo. Komunizm mnie tego oduczył. Nie wszystkim należy się to samo. Stosuje metodę, by dawać według potrzeb. A potem widzę wspaniałe efekty, gdy ktoś umie dostrzec potrzeby innych, nie tylko najbliższych - mówiła we Wrocławiu dr Helena Pyz.

Nie chodzi o użyteczność, lecz obecność Maciej Rajfur /Foto Gość Dr Helena Pyz to naczelny i jedyny lekarz w Jeevodaya, misjonarka świecka, która opiekuje się trędowatymi w Indiach.

W Kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu 15 września odbyły się dwa pokazy filmu "Jutro czeka nas długi dzień" połączone ze spotkaniem z reżyserem Pawłem Wysoczańskim i bohaterką filmu dr. Heleną Pyz.

Po seansie każdy miał okazję zadać pytanie gościom. Wśród widzów znajdowali się lekarze, którzy wyrażali uznanie dla działalności polskiej misjonarki w Indiach. Jedna z kobiet uczestniczyła już w pokazie tego filmu po raz szósty.

Reżyser przyznał, że jeszcze w tym roku planuje wydanie DVD z filmem, a w okolicach Bożego Narodzenia dokument zostanie pokazany w kanale drugim Telewizji Polskiej dla szerszej publiczności.

- Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ten film, by go zaakceptować, prawdę mówiąc, wiedziałam, że nie mam nic do powiedzenia. Film już był gotowy, a cała ekipa się napracowała. Oglądałam to na monitorze i... połowę przespałam. Ze zmęczenia wieczornego. Było gorąco i duszno (śmiech) - opowiadała główna bohaterka "Jutro czeka nas długi dzień".

Podkreślała, że nie jest to film o jej życiu ani o historii ośrodka Jeevodaya. - Ja tam mieszkam 32 lata. Paweł chyba po prostu pokazał mój charakter. (śmiech) I niestety, i "stety", ponieważ mi kiedyś obiecał, że nie będzie to laurka. I nie jest. Taka po prostu jestem - podsumowała dr Helena Pyz.

- Byłem w Indiach 7 razy, w tym 5 razy z ekipą filmową. Zdjęcia przeszły pięć etapów, w tym dwa były do wyrzucenia. Dzieci przy kręceniu materiału pchały się przed kamerę, staliśmy się dla nich wielką atrakcją. Niszczyły nam ujęcia. I dopiero przy trzecim, czwartym i kolejnym wyjeździe rejestrowaliśmy materiał, z którego zmontowaliśmy film - dzielił się P. Wysoczański. 

Dodał, że nie dało się zebrać całego materiału podczas jednego wyjazdu, a nawet wskazane było powracanie do ośrodka Jeevodaya z nabranym w międzyczasie dystansem. 

- Kiedy przyjeżdżam do Polski, to otacza mnie dobroć i cierpliwość, która mnie buduje. Z tego biorę siłę. Spotykam się z akceptacją i dziękuję za społeczne wsparcie - stwierdziła dr Pyz.

Przez lata miała ponad 130 stałych wolontariuszy i masę gości, którzy przyjeżdżali do Indii pomagać przez kilka dni. Mimo tych dużych liczb misjonarka przypomniała sobie kobietę, która zadawała jej pytanie w sali kinowej, a która odwiedziła w Indiach dr. Helenę 14 lat temu na kilka dni z grupą wolontariuszy.

Misjonarka opowiadała także o swoim systemie pracy. - Ja nigdy nie daję po równo. Komunizm mnie tego oduczył. Nie wszystkim należy się to samo. Stosuje metodę, by dawać według potrzeb. A potem widzę wspaniałe efekty, gdy ktoś umie dostrzec potrzeby innych, nie tylko najbliższych - opowiadała bohaterka filmu.

Nawiązała także do samych początków wielkiej i szlachetnej przygody z ośrodkiem dla trędowatych.

- Poczułam wezwanie, że kiedy umrze ks. Adam, założyciel ośrodka, który też był lekarzem, to kilkanaście tysięcy trędowatych zostanie bez opieki. Polska w porównaniu z Indiami ma minimalne ilości pacjentów. Nie spodziewałam się niczego, nie znałam ośrodka, nie wiedziałam, na co się piszę. Zdecydowałam się pomóc choremu starszemu koledze, nauczyć się trochę o chorobach tropikalnych. Ale stało się inaczej. Ks. Adam umarł rok po tym, jak zgłosiłam swój akces, i pojawiłam się w Indiach dopiero 1,5 roku po jego śmierci. A więc musiałam się sama przez wszystko przekopywać i uczyć na bieżąco - opisywała swoją historię z Jeevodayą Helena Pyz.

Zaznaczyła, że nie miała nigdy chęci ucieczki stamtąd, choć przez pierwsze 8 lat była tam zupełnie sama. W dodatku w czasach, kiedy musiała zagraniczne połączenie telefoniczne wykonać 30 kilometrów od miejsca zamieszkania. Dzisiaj korzysta z ery internetu. Samotność w takim miejscu ją mobilizowała, by podjąć wszystko, co było do zrobienia.

- Nie jestem tam tylko lekarzem, zaś przychodnia to tylko jedna sprawa. Od początku sama dbałam o kwestie bytowe i urzędnicze. Musiałam bladą twarzą świecić w urzędach, by coś szybciej załatwić. Ciężko mi było pełnić rolę policjantki wśród wspólnoty, ale czasem trzeba kogoś ukarać czy oddalić. Teraz jeżdżę na wózku i to ja częściej potrzebuje jakiejś prozaicznej pomocy. Mimo to chcę tam wrócić. Nie do końca chodzi o użyteczność, lecz o obecność. Moja obecność dla nich coś znaczy - mówiła dr Helena, która opiekuje się w Indiach trędowatymi.