Zanim wojna się skończy, jakoś trzeba żyć

Agnieszka Gieroba

publikacja 29.05.2022 08:00

Jedni chcą zostać w Polsce na stałe, inni czekają, żeby wrócić na Ukrainę. Na razie jednak znaleźli swój dom w oazowym ośrodku w Księżomierzy. Jakie są ich losy?

Ewa i Mariusz Samolejowie pomagają uchodźcom w Księżomierzy od początku wojny. Agnieszka Gieroba /Foto Gość Ewa i Mariusz Samolejowie pomagają uchodźcom w Księżomierzy od początku wojny.

Kiedy 8 lat temu pojechali na swoje pierwsze małżeńskie rekolekcje Domowego Kościoła, ich życie całkowicie się zmieniło.

– To była rewolucja. Może gdyby nie doświadczenie tamtego czasu, nasze małżeństwo mogłoby się rozpaść. Mamy wiele dowodów na to, że mówiąc Bogu „tak” na różne wydarzenia w naszym życiu, doświadczamy cudów – mówią Ewa i Mariusz Samolejowie.

Mieszkają w Stróży pod Kraśnikiem i tam należą do wspólnoty Domowego Kościoła. Jakiś czas temu postanowili nie odmawiać, jeśli zostaną poproszeni o jakąś posługę.

– Pan Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych. Ufając w to, że On nas prowadzi i ma dla nas plan, jeśli tylko możemy czymś służyć, mówimy „tak”. Dlatego, gdy zadzwonił telefon zaraz po rozpoczęciu wojny na Ukrainie i para diecezjalna Domowego Kościoła zapytała nas, czy będziemy koordynować przyjmowanie uchodźców w oazowym domu rekolekcyjnym w Księżomierzy, zgodziliśmy się – mówią Ewa i Mariusz. Wtedy nie wiedzieli jeszcze, jak to wszystko będzie wyglądało i ile czasu im to zajmie.

Dom rekolekcyjny w Księżomierzy do tej pory wykorzystywany był na potrzeby rekolekcji wakacyjnych czy weekendowych. – W lutym panowała tam cisza. Wszystko było zabezpieczone na zimę, woda odcięta, prąd też, dom nie był przygotowany na przyjęcie kogokolwiek. W piątek zgodziliśmy się koordynować przyjmowanie uchodźców, więc całą sobotę przygotowywaliśmy go na przyjęcie ludzi. Pomagał nam ks. Jerzy Krawczyk, moderator Ruchu Światło-Życie, inne małżeństwa z Domowego Kościoła, ks. Józef Hałabis, miejscowy proboszcz, i wielu wolontariuszy. Pracy było dużo, a nie wiedzieliśmy, kiedy pojawią się pierwsi goście. Gdy wiadomość o udostępnieniu Księżomierzy rozniosła się wśród członków Domowego Kościoła, natychmiast zacząłem odbierać telefony z pytaniem czego potrzeba. Cokolwiek powiedziałem, niemal natychmiast to się znajdowało. Ludzie otwierali swoje serca i portfele tak, że kupiliśmy niemal natychmiast lodówki, pralki, zmywarkę. Nie tylko oazowicze, ale i mieszkańcy Księżomierzy i wiele osób dobrej woli, przywozili nam potrzebne naczynia, pościel, ręczniki, żywność, środki czystości czy zabawki dla dzieci. Nie wiedzieliśmy, co będzie potrzebne, ale darów było tak dużo, że nasi goście mogli czuć się bezpiecznie – mówi Mariusz.

Oazowy dom w Księżomierzy stał się domem dla uchodźców.   Paweł Kaniuk Oazowy dom w Księżomierzy stał się domem dla uchodźców.

Pierwsi uchodźcy do Księżomierzy trafili w poniedziałek. To Caritas Archidiecezji Lubelskiej ich tu kierowała i pomagała w zaopatrzeniu.

– Początkowo przyjeżdżali do nas ludzie z granicy, przerażeni, zmarznięci, głodni. Potrzebowali odpocząć, ogrzać się, wyspać. Część z nich była u nas kilka dni i ruszała dalej w miejsca, gdzie ktoś ich oczekiwał. Od kilku tygodni rotacja jest mniejsza, osoby, które u nas przebywają, chcą tu zostać bądź na stałe, bądź do czasu zakończenia wojny – wyjaśnia Ewa.

Oboje wykorzystali cały swój urlop, by być z uchodźcami i im pomagać.

– Trzeba było jakoś zorganizować im życie, pomóc w załatwieniu PESEL, założeniu kont bankowych, zapisaniu dzieci do szkoły. To wiązało się z wożeniem ludzi z Księżomierzy do Gościeradowa czy Kraśnika. W dodatku na początku wszyscy, którzy do nas przyjeżdżali, byli chorzy. Co chwilę ktoś miał gorączkę albo inne dolegliwości i trzeba było jechać do lekarza. Był taki moment, że mieliśmy 23 osoby chore. Tu z pomocą przyszła nam pani doktor rodzinna z Gościeradowa, która odpowiadała na każdy telefon i przyjechała do nas zbadać pacjentów. Kaplicę zamieniliśmy na pokój badań. Nikt z nas nie zna się na leczeniu czy lekarstwach, ale musieliśmy szybko się nauczyć komu i kiedy trzeba podać jakiś lek. Ukraińcy bez znajomości języka polskiego nie byli w stanie opanować tego, co mówiła lekarka. Jak my daliśmy radę to wszystko ogarnąć? Tylko z Bożą pomocą było to możliwe – mówią małżonkowie.

Podkreślają też, że bez pomocy innych nie daliby rady.

– Trudno wymienić wszystkie życzliwe osoby, które nam pomagały i wciąż pomagają. Na każdym kroku, czy to w szkole, czy w urzędzie, czy w banku, czy w sklepach, piekarniach czy hurtowniach, gdzie zwracaliśmy się z prośbą o pomoc napotykaliśmy na ludzi, którzy otwierali swoje serca. Gmina wzięła na siebie wywóz szamba i śmieci, Caritas służy nieustannym wsparciem, okoliczni mieszkańcy dzielą się czym mogą no i Domowy Kościół dźwiga na swych barkach organizację życia tutaj – mówią Ewa i Mariusz.

Ich urlopy dawno się skończyły, więc zaraz po pracy, a czasami i przed przyjeżdżają do Księżomierzy, bo uchodźcy z każdą sprawą przychodzą do nich.

– Większość nie zna języka polskiego, ale się uczy. Dzieci w szkole czy przedszkolu, dorośli dwa razy w tygodniu mają lekcje na miejscu w ośrodku. My też nie znamy ukraińskiego, ale jakoś się dogadujemy, choć bywa śmiesznie. Któregoś razu jedna z pań poprosiła mnie o „żyletku”. Byłem zaskoczony, po co kobiecie żyletka, ale powiedziałem, że jakąś znajdę i jej dam. Kiedy przyniosłem żyletkę, ona zaskoczona patrzy na mnie, co to jest. Mówię, że przecież chciała „żyletku”, okazało się, że po ukraińsku to znaczy kamizelka – śmieje się Mariusz.

Małżonkowie wciąż uczą się ukraińskich zwyczajów i postrzegania świata.

– Jest nieco inny niż nasz. Kiedy jedna z mam poprosiła mnie o lusterko, żeby w jej pokoju powiesić, zaraz ustawiła się kolejka, że wszystkie inne też chcą. Gdy na święta przywieźliśmy kosz cukierków, by się częstowały, podzieliły je po równo dla każdego, by ktoś nie zjadł jednego więcej. Teraz już się nauczyłem, że jak na coś się zgodzę dla jednej osoby, zaraz wszystkie inne po to przyjdą. Gdy dzieci chorowały dostaliśmy od kogoś słoik witamin w postaci żelków. Dałem najpierw jednej mamie, by podała dzieciom, za chwilę pod pokojem kolejka wszystkich kobiet. Pytam czemu tu stoicie, a one mówią, że „po witaminu” i tak słoik skończył się od razu – opowiada Mariusz.

W Księżomierzy mieszkają głównie kobiety z dziećmi.

– Jest jeden mężczyzna ojciec 5 dzieci, który ma chorą żonę, reszta to niewiasty. Z jednej strony każda chciałaby gdzieś pracować, ale jak ma się 3 czy 5 dzieci, to jak tu iść do pracy, no i gdzie? Księżomierz to mała wioska i wielu możliwości nie ma. Może latem będzie łatwiej znaleźć zajęcie przy zbiorach owoców – mówią małżonkowie.

Uchodźcy w Księżomierzy pochodzą z różnych stron Ukrainy, ale tu powstała z nich wspólnota. – Im bardziej się znamy, tym więcej o sobie wiemy. Jak przedziwnie działa Pan Bóg pokazała nam także historia dwóch kobiet z sąsiednich miejscowości, które nie wiedząc o sobie spotkały się w Księżomierzy. Obie były żonami tego samego mężczyzny, który jedną z nich zostawił z piątką dzieci i odszedł do drugiej, z którą ma obecnie piątkę dzieci. Tu u nas pierwsza żona przebaczyła drugiej, a ich dzieci poznały się i razem spędzają czas – opowiada Ewa. To ona najlepiej zna historie mieszkanek. Stała się nie tylko wsparciem dla nich, ale i ostoją.

– Jedna z pań przyjechała do nas z wybitymi przednimi zębami. Okazało się, że to mąż przed wyjazdem do Polski wybił jej zęby, żeby tu przypadkiem komuś się nie spodobała. Dziś, dzięki życzliwości i hojności jednej z dentystek, dziewczyna ma wstawione zęby. Czasem są to takie smutne historie, a czasem są piękne o tęsknocie za mężem, czy synem, który walczy, o strachu jeśli nie odbiera tam na Ukrainie telefonu, o miłości rodzinnej i wdzięczności za wszystko, czego doświadczają tu w Polsce – mówi Ewa.

Zapytani skąd biorą siłę, by godzić pracę, własne obowiązki i posługę w Księżomierzy, małżonkowie podkreślają, że sami nie daliby rady. Stoi za nimi wspólnota Domowego Kościoła, na którą zawsze mogą liczyć, wspiera ich lokalna społeczność, a przede wszystkim Matka Boża Księżomierska, bo przecież dom rekolekcyjny sąsiaduje z jej sanktuarium słynącym łaskami. – Nasi goście codziennie spacerują wokół sanktuarium, ale też zamiatają dookoła, dbają o kwiaty. I my i oni wiedzą, że tu pod czujnym okiem Matki Bożej można spać spokojnie – podkreślają państwo Samolejowie.