Kraina podziemnych pomarańczy

Marcin Jakimowicz

GN 30/2022 |

publikacja 28.07.2022 00:00

„No jedz tę zupkę szybciej, bo ci skrzepnie!”. Nie, to nie opowieść rodem z horrorów, ale klasyka gatunku Wielkopolski. Zapraszamy na czarną polewkę i pyry do Borejków!

To Warta pod Bąblinem czy dzika Amazonka? To Warta pod Bąblinem czy dzika Amazonka?
ROMAN KOSZOWSKI /foto gość

To naprawdę nie są przeróbki Photoshopa? – zapytał znajomy, gdy pokazałem mu zdjęcie wykonane z lotu ptaka. Nie! Żadnych filtrów, żadnej ingerencji komputera. Ponieważ nie stać nas na wypad na archipelagi Oceanu Indyjskiego, zaatakowaliśmy Wielkopolskę. Od wschodu. Nie bez powodu otoczone wianuszkiem zieloności turkusowe jeziorko pod Koninem nazwano „polskimi Malediwami”. Choć to poprzemysłowy zbiornik, pozostałość po wyrobiskach kopalni węgla brunatnego, jego niebieskozielony kolor zachwyca. To sprawka węglanu wapnia, który trafił tu wraz z żużlem i popiołami nieczynnej elektrowni.

Kórnik. Znad jeziora, po którym sunie pusty statek wycieczkowy, powiało. Wreszcie! Po kilku dniach ponadtrzydziestostopniowej spiekoty ziemia zaczyna oddychać. Spacerujemy po arboretum, gdzie rezydencji Górków i Działyńskich strzegą karłowate sosenki i perukowiec podolski. Cienia szukamy również pod potężnymi dębami w Rogalinie, gdzie Henryk Sienkiewicz pisał „Rodzinę Połanieckich”. Otacza nas cała gama zieloności: od jaskrawości graniczących z żółcią, po barwy wpadające w czerń. Rano była burza, więc dębowy las otaczający gigantyczny pałac paruje i oddycha pełną piersią. Pod lepkimi lipami obłędnie bzyczą tysiące pszczół. Patrzę pod nogi. Korzenie. Tak, to słowo kojarzy mi się z Wielkopolską.

Zanurzenie

„Chrześć!” – witały mnie przed laty ulotki rozłożone w Bramie Poznania. Inne przypominały: „Nie trać dziedzictwa”. Gra słów wskazywała jednoznacznie: stoję na ziemi, na której podjęto najważniejszą decyzję w dziejach państwa. To tu Mieszko zanurzył się w wodach chrztu, dających dostęp nie tylko do rodziny królestwa nie z tej ziemi, lecz także do narodów kultury zachodniej. Było to wszczepienie gałązki w pień chrześcijańskiej Europy.

Sam chrzest odbył się w jednym z baptysteriów Wielkopolski. – Jan Długosz pisał o Gnieźnie, tyle że robił to po 500 latach. To nie dokument historyczny, ale niezły reportaż – uśmiecha się prof. Andrzej M. Wyrwa, archeo­log, dyrektor Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. – To barwna, literacka wizja, która z historyczną prawdą nie ma zbyt wiele wspólnego. Mamy pewność, że wydarzenie to odbyło się w granicach Civitas Schinesghe (Państwa Gnieźnieńskiego), czyli w przestrzeni historycznej Wielkopolski. Najbardziej prawdopodobne jest jednak baptysterium na Ostrowie Lednickim.

Spacerujemy po innym Ostrowie – Tumskim. „Ostrów” to wyspa, a „tum” – katedra. Właśnie w Poznaniu stanął najstarszy kościół w państwie piastowskim. Zbudowano go dla księżniczki Dąbrówki… jeszcze przed chrztem Polski.

Pyrlandia

Rozkopany rynek przypomina krajobraz po bombardowaniu. Poznaniacy przemykają między rusztowaniami i opakowanymi w płyty pilśniowe pomnikami. Za godzinę słynne trykanie koziołków. Mnóstwo ukraińskich flag. Język naszych wschodnich sąsiadów rozbrzmiewa ze wszech stron. „Ezoteryczny Poznań, miastem rządzi mafia, na placu obok Dwóch Krzyży pędzą szemrane auta” – śpiewał o swoim mieście Krzysztof Grabowski, dodając, że „na Wildzie mieszka szatan”. – To nieprawda! – zapewniał mnie kiedyś brat Marek z Taizé. Gdy jako malec biegał ulicami tej dzielnicy, nie przypuszczał, że jako pierwszy Polak trafi do ekumenicznej wspólnoty we Francji.

Pisząc o smaku tej ziemi, nie można uciec od ziemniaka. Tę płaską krainę (najwyższe wzniesienie, Kobyla Góra w paśmie Wzgórz Ostrzeszowskich, ma jedynie 284 m n.p.m.) popularnie nazywa się Pyrlandią. Łacińska nazwa Polonia Maior jest bardziej dostojna… Nieprzypadkowo Wiara Lecha, która na stadionie przy Bułgarskiej (wyjeżdża z niego rozpędzona lokomotywa) zdziera gardła, krzycząc: „Mistrz, mistrz, Kolejorz!”, na jednej z najważniejszych klubowych flag ma wielki napis „Pyry”. Jesteśmy poza sezonem. Pod stadionem cicho. Nikt nie śpiewa: „Lech, Areczka, Cracovia”.

Burczy nam w brzuchach. Co wybrać? Słodziutkie rogale świętomarcińskie (nieopodal stoi poświęcone im muzeum, a sztuka tradycyjnego wypiekania smakołyków sięga 150 lat!)? Poznańskie rury? Kaczkę z jabłkami? A może sznekę z glancem, czyli lukrowaną, okrągłą drożdżówkę skręconą jak muszla ślimaka? Wybieramy ziemniaki. Zajadamy gzik w barze Pyra pod plakatem z napisem: „Pyra na polskich dróżkach”. – Wielkopolskę nazywa się potocznie Pyrlandią, a jej mieszkańców Pyrami. Hasła te nie mają dla nas zabarwienia pejoratywnego – opowiada poznanianka Joanna Mazur, pracującej w Fundacji Odzyskani. – Mój tata mawiał że, to… kraina podziemnych pomarańczy. Wielkopolska. Pierwsze skojarzenie? Konkret, punktualność, systematyczność, zaradność, przedsiębiorczość – wymienia Asia. – W pracy w fundacji mamy doświadczenie, że ludzie, zanim się zaangażują, sprawdzą cię. Jestem też przekonana, że Wielkopolanie nie pójdą za byle kim. Tu trzeba zapracować sobie na autorytet – dodaje. Ileż razy to słyszałem! Pochodzący z Prudnika o. Jan Góra opowiadał, że poznaniacy są początkowo nieufni, ale gdy już cię „obwąchają”, zaangażują się na 100 proc.

– O historii tego miasta sporo mogłaby powiedzieć kamienica, w której rozmawiamy – opowiada Asia. – Należała do Niemca, ale ponieważ mieszkające tuż obok elżbietanki przeżywały boom powołaniowy, przez kilka lat namawiały go, by sprzedał budynek klasztorowi. Między kamienicami siostry postawiły figurę świętego Józefa, prosząc, by wziął sprawy w swoje ręce. W 1939 roku, w chwili wybuchu wojny, właściciel przyszedł do sióstr i poprosił, by zaopiekowały się kamienicą. Figurę Józefa odnaleziono parę lat temu na strychu, a przy niej niewypał z czasów wojny…

Wszystko w porządku

Porządek. To słowo klucz. Gdy w czerwcu 1956 roku pracownicy Zakładów Cegielskiego wyszli na ulicę, protest krwawo stłumiono (śmierć poniosło co najmniej 79 osób, rannych było ponad 600), a hasło Józefa Cyrankiewicza: „Każdy, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie”, przeszło do historii. Historycy wspominają, że tłum protestujących uważał, by… nie deptać trawników.

„Ooo, zobacz, to tutaj!” – turystki przystają przy szaroburej kamienicy. Pstrykają fotkę za fotką. Setki tysięcy Polaków poznawały smak Poznania na obiedzie u Borejków. To tu, przy Roosevelta 5, w najpopularniejszej literackiej kamienicy Wielkopolski, do posiłku zasiadali bohaterowie bestsellerowej Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Pisarka zareklamowała ten region bardziej niż opasłe historyczne tomiska, a ponieważ Borejkowie nie odpoczywali na Ibizie czy Mazurach, lecz zjeżdżali wzdłuż i wszerz Wielkopolskę, czytelnicy, którzy nigdy nie odwiedzali tych terenów, odkrywają, że jest tu mnóstwo jezior. Warta odprowadza wody wielu z nich na zachód, do Odry. W obrębie województwa znajdziemy aż 799 jezior, w większości polodowcowych.

Czarna polewka

– Mówiąc o smaku tej ziemi, należy wspomnieć, że wszystkie przepisy kulinarne Wielkopolski zaczynają się od słów: „Pożycz pół kilo cukru…” – wybucha śmiechem ojciec Radosław Rafał, misjonarz Świętej Rodziny. Rozmawiamy w ślicznie wyremontowanym domu rekolekcyjnym w Bąblinie, u którego stóp Warta wije się niczym Amazonka. – Mawia się, że nasza dewiza brzmi: „Gość w dom, cukier do szafy”. Nie, my nie jesteśmy skąpi. Skąpi są krakowiacy, a my… oszczędni. W czasie różnych imprez i przyjęć najpierw podaje się ciasta i kawę. Może chodzi o to, że jeśli ludzie napchają się ciastem, to nie będą chcieli mięsa? Mówi się, że warszawiak najpierw się bawi, a potem liczy pieniądze, natomiast poznaniak odwrotnie – o. Radek nie oszczędza swego regionu (który, nawiasem mówiąc, bardzo kocha). – A kawę nalewamy do samego brzeżka, aby nie było miejsca na cukier. Dobra, dość tych złośliwości… Naszym regionalnym przysmakiem jest czernina, czyli czarna polewka. Palce lizać! Choć powiem wam, że jako dziecko przeżyłem pewną traumę. Buszowałem w poszukiwaniu słodyczy, otwarłem lodówkę i zauważyłem w słoiku coś, co przypominało sok wiśniowy. A ponieważ go uwielbiałem, bez sprawdzenia wypiłem spory haust. Możecie sobie wyobrazić moją konsternację, gdy odkryłem, że to kacza krew.

Wiocha? Coś pięknego!

Karolina Ociepka i jej koleżanki z fundacji Mozaika, jeżdżąc po szkołach, przypominają dzieciakom, że… nie mają czego się wstydzić. Przez spektakle, projekcje, koncerty i projekty odkurzają tradycje, które przez wieki były spoiwem łączącym mieszkańców Wielkopolski. – To była kultura obecności, kultura uczestnicząca. Bez podziału na widza i scenę. Całe wioski śpiewały, tańczyły. Jeden dudziarz był w stanie zastąpić całą kapelę! Zresztą byli to jedyni muzykanci, którzy musieli płacić podatki. W Wielkopolsce kozioł, czyli rodzaj dud, był oznaką polskości i zdarzało się, że hitlerowcy rozstrzeliwali tych, u których znaleźli ten instrument. Naszym ogromnym dziedzictwem narodowym jest rytm trójmiarowy. Naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Wiecie, jak nazywa się tradycyjny taniec szwedzki? Polska! Szwedzi po potopie wywieźli rytm, który usłyszeli nad Wisłą i Wartą, i zaszczepili go u siebie. Niestety komuna sprawiła, że to, co ludowe, zaczęło pachnieć sztucznością, cepelią…

Przez pachnącą żywicą Puszczę Zielonkę jedziemy do Mateusza Raszewskiego, pełnego pasji muzyka i lutnika, który o budowie instrumentów ludowych może opowiadać godzinami. Wiecie, w jaki sposób Mateusz szukał muzyków pamiętających wielkopolską tradycję? Rozklejał po kaliskich wsiach ogłoszenia i w taki sposób trafił do Leona Lewandowskiego, skrzypka znad Prosny (zmarł w zeszłym roku jako 95-latek).

Mateusz nie jest teoretykiem. Rozmawiamy w jego pracowni, w gąszczu dłut i narzędzi. Specjalizuje się w wytwarzaniu instrumentów związanych ze wschodnią Wielkopolską. Jako jedyny na świecie tworzy dwustrunowe basy kaliskie (ciężkie, bo dłubane z jednego kawała drewna) i bębny kaliskie. – Są unikatowe w skali świata – zapala się. – Odtwarzam to, co było krwiobiegiem tej ziemi. Dwa ostatnie basy odkryto w latach 50. XX wieku. Były zdewastowane, służyły jako koryta dla świń. Dziś na szczęście ta muzyka wraca. Popyt jest coraz większy, bo coraz więcej młodych zaczyna grać pieśni pradziadków. To, że mam zamówienia, świadczy o procesie zwrotnym, odrodzeniu muzyki, która wiązała całe społeczności. Sam uczyłem się, obserwując mistrzów (m.in. Jana Gacę), i byłem zdumiony, że swą grą odtwarzali na przykład śpiew ptaków. To oberek czy kos? – zastanawiałem się, budząc się rano…. Ich muzyka była symbiotyczna ze światem przyrody.

Czas stanął w miejscu. W puszczy, na zwalonym drzewie Mateusz z Karoliną urządzają nam prawdziwy koncert. Dźwięki, które płynęły tu przez wieki, zlewają się z ptasim śpiewem… „Wiocha” – jak pięknie brzmi to słowo!•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.