Piąty żywioł

ks. Adam Pawlaszczyk

GN 33/2022 |

publikacja 18.08.2022 00:00

Ziemia, powietrze, ogień i woda – istnieniem czterech żywiołów próbowano tłumaczyć całość świata. Jest w Polsce taka ziemia, na której ogień i woda wraz z powietrzem stworzyły historię dramatyczną i piękną zarazem. Podlasie samo jest jak żywioł. Piąty żywioł.

Imponujących rozmiarów prawosławny klasztor w Supraślu. ROMAN KOSZOWSKI /foto gość Imponujących rozmiarów prawosławny klasztor w Supraślu.

Opowieść o Podlasiu nie powinna biec wartko, jak jakiś niepoważny, figlarny strumyk. Raczej szerokim nurtem, narracją Bugu z jego szerokimi zakolami. Bougen z germańskiego oznacza łuk, zagięcie. Dobrze się składa, bo historia mieszkańców ziemi, przez którą płynie, od zawsze wije się ostrymi zakrętami.

Ziemia

Na jednym z budynków stojących na rynku w Bielsku Podlaskim wisi szyld: „Tutaj nagrywany był film »Znachor«”. W środku sklep z butami, sporo fotografii z planu filmowego. Dwadzieścia metrów dalej – Muzeum Obojga Narodów, którym od półtora roku kieruje Henryk Zalewski. – Skąd nazwa „Obojga Narodów”? – pytam. – Chodzi o polski i litewski? – Poniekąd tak – odpowiada kierownik muzeum – ale i o coś więcej. Na podlaskiej ziemi obok Polaka zawsze żył przedstawiciel jakiegoś innego narodu. A mieszkańcy Podlasia potrafili się „pięknie różnić” – w muzeum to chcemy właśnie eksponować, prezentować to, co łączy, a nie dzieli. Pokazać, że właśnie te „różnice” mogą i powinny wzajemnie się uzupełniać, że można je wykorzystać do zbudowania silnego lokalnego środowiska, silnego społeczeństwa, jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów.

W jednej z muzealnych sal prezentowana jest wystawa „Przyszedł znachor do apteki… Ziołolecznictwo i aptekarstwo na Podlasiu”. Jej głównym motywem jest oryginalne wnętrze apteki z I połowy XX wieku. Na wielkim monitorze wiszącym obok półek z surowcami, lekami, puszkami czy laboratoryjnymi utensyliami można obejrzeć fragment filmu „Znachor”. Są tu nawet ręczne młynki do ziół. I nie ma się co dziwić, że zioła stąd znane są jako najbardziej naturalne i skuteczne, skoro już hetman Jan Klemens Branicki w XVIII wieku zakładał ogrody pałacowe. Jeden z najsłynniejszych prawosławnych mnichów Podlasia, zmarły niedawno ojciec Gabriel, znany był właśnie z ziołolecznictwa. W swojej książce „Dzikie oregano” Dominika Koszowska, zajmująca się kulturą Podlasia, napisała o nim: „Ma dziś niezwykle hojną aptekę za swoim oknem. Wystarczy, że wyjdzie poza pustelnię – dookoła rozciągają się lasy i łąki – wystarczy, że się pochyli, i już zostaje posiadaczem najcenniejszej rzeczy, jaką człowiekowi w naturze dał Stwórca – ziół”. Tak pięknych lasów i łąk jak na Podlasiu nie uświadczysz nigdzie indziej. Tajemnicą natury Podlasian jest to, że potrafią z ich skarbów korzystać.

Woda

– Od 300 lat płynie tu źródło – opowiada ksiądz Alfred Butwiłowski, proboszcz w Świętej Wodzie. – Człowiek, który je odkrył, doznał uzdrowienia wzroku i postawił tu pierwszą kaplicę – dodaje. Wierzyć się nie chce opowieściom księdza, który czterdzieści lat temu przyjął święcenia kapłańskie, a 13 lat później został skierowany właśnie do Świętej Wody, w której warunki panowały iście misyjne, bo nie było nawet zakrystii. Teren sanktuarium jest teraz przeogromny, górują nad nim krzyże, których zliczyć prawdopodobnie już nigdy się nie da. Góra Bożego Miłosierdzia zaczęła powstawać w 1997 roku z wotywnych krzyży pątników. Zupełnie jak ta na Świętej Górze Grabarce, w prawosławnym sanktuarium słynnym od czasu epidemii cholery, tej z XVIII w. Pewien starzec miał objawienie, że ratunek można znaleźć na pobliskim wzgórzu. Wraz z innymi udał się na nie. Zabrali krzyże. Modlili się, obmywali w źródle i pili z niego wodę. Według kroniki siemiatyckiej parafii ratunek od choroby znalazło wówczas około 10 tys. ludzi. Do dzisiaj pielgrzymują na nią, przynosząc krzyże. – Prawosławni mają Grabarkę, katolicy Świętą Wodę – mówi ksiądz Butwiłowski. – To jest największa bazylika pod niebem – dodaje. Ma rację i trudno dziwić się zapałowi, z jakim opowiada o swoim dziele, zleconym mu przez arcybiskupa Szymeckiego, o nowych wyzwaniach duszpasterskich, o „kaplicy radości”, wybudowanej nieopodal kościółka, czyli… placu zabaw dla dzieci. – Mówi się, że jest kryzys w Kościele. To prawda, ale jak jest kryzys, to trzeba coś robić. Dlatego wybudowaliśmy tę „kaplicę radości” – żeby zatrzymać dzieciaki, przyciągnąć rodziny. To powinny być nowe trendy w naszej duszpasterskiej działalności – dodaje proboszcz.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że jak na czterdziestolecie kapłaństwa ks. Alfred ma zapał neoprezbitera. Pewnie dlatego, że jako młody ksiądz zabierał grupy parafian na rowerowe objazdy Polski – ba, nawet na rowerową podróż do Rzymu. Kiedy wsiada na rower, czuje się jak za młodu. I wyznaje jedną zasadę: ksiądz musi się zmieniać, najlepiej co pięć lat. – Kapłaństwo jest jedno, ale w zmieniających się czasach musi mieć inne przełożenie na ludzi, trzeba wiedzieć, jak do tego aktualnego człowieka mówić. Trzeba poznawać nowe zjawiska, którymi ludzie żyją, nowe realia i adaptować je do duszpasterskiej praktyki – dodaje.

Święta woda na Podlasiu tryska ze źródła nie tylko w Świętej Wodzie. Można odnieść wrażenie, że woda stanowi tu dla wierzących istotny aspekt religijnych praktyk. Obmycie z grzechu, obmycie dla uzyskania łaski – te motywy pojawiają się w wielu miejscach. Również w Hodyszewie, zwanym Jasną Górą Podlasia. Sanktuarium to słynie z cudownego obrazu Matki Bożej z Dzieciątkiem z XVII wieku. Po objawieniach Maryi zbudowano nieopodal sanktuarium na Jej cześć drewnianą kaplicę. Woda zaś ze studni, znajdującej się na środku kaplicy, ma mieć – jak wierzą ludzie – do dziś właściwości lecznicze. – To sanktuarium Matki Bożej Pojednania – tłumaczy ksiądz Rafał Czekalewski, pallotyn, proboszcz i kustosz. I dodaje: – Maryja jest Tą, która uprasza pokój i pojednanie w sercach i pomiędzy ludźmi. Jest w Hodyszewie wiele spowiedzi, które kończą się pojednaniem z Bogiem. Jest też z pewnością motyw pojednania między narodami i Kościołami: prawosławnym i katolickim. Krynica, czyli miejsce, gdzie znajduje się studnia, to miejsce objawień Maryi, a kaplica tam postawiona zbudowana jest z drewna, które pozostało po rozebranej cerkwi.

Ogień

Zapach ziemniaczanej babki, kartaczy i pierogów niesie się po całym budynku Gminnego Centrum Biblioteczno-Kulturalnego w Wyszkach. Największy asceta by się nie oparł! Zwłaszcza że autorki tych dań kilka dni wcześniej w regionalnym konkursie na najlepszą babkę ziemniaczaną zdobyły pierwsze i drugie miejsce. Pięknie poprzebierane w podlaskie stroje opowiadają o tym, że babka ziemniaczana powstaje w wielu różnych odmianach: mięsnych, bezmięsnych, z kiełbaską i boczkiem, z surowym jajkiem lub bez. Taka babka o wielu twarzach. Niby z surowych kartofli, ale… – Moja mama dodawała również ugotowane ziemniaczki, żeby była pulchniejsza – mówi Eugenia Gromada, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich z Niewina Borowego. – Najlepiej smakuje na drugi dzień po zrobieniu, jeśli się ją podsmaży i poda z kwaśnym mlekiem – wtóruje jej Zuzanna Maksimiuk z Klubu Seniora „Razem”.

Ogień Podlasia to zapewne ten wielokrotnie przynoszący zniszczenie, trawiący drewniane zabudowy, czy to od przypadkowej iskry, czy od pioruna. Nawet od umyślnego podłożenia, jak na Grabarce. Noc z 12 na 13 lipca 1990 r. zapisała się w sercach prawosławnych pielgrzymów jako data tragiczna. Mniszki z Grabarki zanotowały w kronice: „Nasza uświęcona prawie codzienną Eucharystią i wysłuchująca modlitw wielu pokoleń cerkiewka już nie stoi na wzgórzu. Została złożona niczym ofiara całopalna przed Tronem Bożym”.

Jest jednak w tym żywiole ognia jeszcze jeden znacznik: rodzinność. Domowe ognisko na Podlasiu bardziej chyba niż w innych regionach świata stanowi miejsce przechowywania tradycji. Również tych związanych ze smakiem, z potrawami, z gotowaniem. Każda z goszczących nas gospodyń ma jakieś swoje preferencje, najczęściej wyniesione z rodzinnego domu. Babka i kiszka podobne są do siebie? Oczywiście, bo ponoć powinny mieć ten sam skład. – Babka jednak musi być bardziej zwarta, żeby się nie rozleciała. Ja do kiszki dodaję po prostu mniej mąki – mówi Małgorzata Niewińska. Maria Kuczyńska z kolei jest mistrzynią marynat. Pomiędzy przepisami na marynowane śliwki a marynowane grzybki, które zdobią półmisek z ziemniaczaną babką, słyszymy jeszcze opowieści o specyficznym sposobie kiszenia kapusty. – Całą główkę kapusty marynuję z kapustą poszatkowaną, smakuje potem taka kapusta wyjątkowo i zupełnie inaczej się ją je – mówi Zofia Fałkowska.

Nie da się przejeść tego wszystkiego, co jest owocem podlaskiej gościnności. Organizatorzy tej uczty, zapytani o najlepsze cechy mieszkańców Podlasia, odpowiadają właśnie: gościnność. – I życzliwość – dodaje Zuzanna Maksimiuk. – I religijność – kiwają głowami jej koleżanki. Znamienna gradacja… W kontekście różnorodności religijnej (katolicy, prawosławni, muzułmanie, żydzi) i narodowościowej (Białorusini, Polacy, Tatarzy) te trzy: gościnność, życzliwość i religijność jakby nawiązywały do zakończenia Hymnu o miłości świętego Pawła: „…z nich zaś największa jest miłość”.

Powietrze

Od czasów niefortunnej budowy wieży Babel ludzie poszukiwali języka uniwersalnego, takiego, który zrozumiały będzie dla wszystkich. To nie jest przypadek, że właśnie na Podlasiu powstał ten najbardziej znany – esperanto. Marcin Kącki w książce „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” zamiast wstępu krótko relacjonuje życie Ludwika Zamenhofa, jego twórcy: „Chorobliwy nastolatek wychodzi na ruchliwy rynek przed swoim domem w Białymstoku. Widzi Żydów, Polaków, Tatarów, Białorusinów, Niemców, ich kłótnie, mordobicia. Słyszy zgiełk językowy, który jest przeszkodą do porozumienia. (…) W głowie małego Ludwika kiełkuje myśl, by wszystkie nacje i wiary połączyć jednym językiem”. Zamiast zakończenia Kącki napisze krótko, że idea Zamenhofa, „by ludzie żyli w zgodzie, zawarta symbolicznie w języku esperanto, została w 1977 roku wyryta na złotej płytce i umieszczona w sondzie Voyager”. Minęła już Układ Słoneczny. Tymczasem w Kruszynianach w Tatarskiej Jurcie Dżenneta Bogdanowicz zamyśla się, siedząc przy stole: – Moja kuzynka, która opuściła Podlasie, przyjechała kiedyś w odwiedziny z centralnej Polski. „Wiesz co? Ja tam tylko mieszkam. A tutaj nawet niebo jest moje” – stwierdziła.

Dżenneta to nie tylko skarbnica kulinarnych smaków tatarskich. Piękne oczy mają w sobie oprócz ciepła i serdeczności jakiś rodzaj siły, właściwej chyba wszystkim Tatarom. Z jej powodu zostali sprowadzeni ze stepów, by pilnować granic Rzeczypospolitej. Dżenneta jest Tatarką z dziada pradziada. Przygotowywane przez nią tatarskie dania, których receptury odkopała z pieczołowitością, robią furorę nie tylko wśród turystów. Jej pierekaczewnik (kosztował go sam brytyjski książę Karol!) został odznaczony unijnym certyfikatem Gwarantowanej Tradycyjnej Specjalności oraz wpisany na ministerialną Listę Produktów Tradycyjnych. I choć wielu Tatarów, zwłaszcza młodych, opuściło Kruszyniany, zaczyna się nowy trend – powrotów w rodzinne strony. Czy kuzynka Dżennety, ta od słów „nawet niebo jest tutaj moje”, również powróci? To pytanie nie pada. Ale zamyślona Tatarka dodaje do jej historii: – Klimat Kruszynian i aura są bardzo pozytywne. A na naszym mizarze jest miejsce mocy. Jak można lubić chodzić na cmentarz? A tutaj można. Ale trzeba iść wtedy, kiedy nikogo nie ma, kiedy ptaszki ćwierkają, kiedy dzięcioł stuka w korę, kiedy jest cisza. Takie są całe Kruszyniany. I to jest mała ojczyzna polskich Tatarów.

Trudno się dziwić tej atmosferze romantycznego uniesienia. Bo całe Podlasie jest jak żywioł. Raz rozkocha – nie odpuści, zapragniesz wracać, jakbyś to właśnie tam był u siebie. Przecież to ziemia, na której różne nacje i wyznania były i są u siebie. Przechodzące przez nią wojska ze wschodu na zachód i z powrotem przynosiły morowe powietrze, ogień trawił najświętsze miejsca, w których woda, zazwyczaj „święta” i cudowna, nie tylko obmywała rany duszy, ale i leczyła ciało. To miks tych żywiołów, składających się na najpiękniejszą, bo uproszczoną wizję świata, jest właściwością podlaskiej duszy. I duszy Podlasia. •

Babka ziemniaczana

2 kg ziemniaków zetrzeć na tarce o drobnych oczkach, odcisnąć nadmiar soku. Podsmażyć pokrojone w kostkę 200 g wędzonego boczku i 200 g kiełbasy, dodać posiekane 2 cebule. Do masy ziemniaczanej dodać 4 łyżki mąki pszennej i 2 jajka, doprawić solą i pieprzem. Wszystko wymieszać z boczkiem, kiełbasą i cebulką. Masę przełożyć do blachy lub foremki keksowej. Piec w 200 st. C przez około godzinę.

Kartacze

1 kg ziemniaków zetrzeć na tarce, odcisnąć nadmiar soku do osobnej miski i odstawić, aż skrobia opadnie na dno naczynia. 0,5 kg ziemniaków ugotować i przecisnąć przez praskę. Połączyć starte i ugotowane ziemniaki, dodać skrobię z miski. Dodać sól, w miarę potrzeby trochę mąki ziemniaczanej i zagnieść ciasto. Na farsz przygotować 0,5 kg grubo zmielonego mięsa, np. łopatki wieprzowej. Zeszklić 1 posiekaną cebulę, dodać do niej mięso i podsmażyć. Doprawić solą i pieprzem. Przygotowane ciasto podzielić na mniejsze porcje, na każdą nałożyć po łyżce farszu i zlepić w podłużne kluski. Gotować w osolonej wodzie ok. 10 minut.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.