40 węzłów – to lubię

GN 24/2011 Olsztyn

publikacja 24.06.2011 06:30

O pogoni za uciekinierami, walce z żywiołem i nauczycielach aniołach z Piotrem Kulą, zawodnikiem kadry narodowej żeglarstwa klasy Fin, rozmawia ks. Piotr Sroga.

40 węzłów – to lubię Archiwum Piotra Kuli - W żeglarstwie sama sprawność fizyczna nie wystarczy, trzeba jeszcze myśleć – mówi Piotr Kula.

Ks. Piotr Sroga: Media donosiły o Twoim dobrym wyniku podczas ostatnich Żeglarskich Mistrzostw Świata w Holandii. Jak wyglądała walka o siódme miejsce?

Piotr Kula: – Regaty Pucharu Świata są bardzo ustandaryzowane w tej chwili. Jest to cykl imprez odbywających się w różnych częściach świata. W poszczególnych zawodach bierze udział około 80 osób, które kwalifikują się na podstawie wcześniejszych wyników. Regaty trwały sześć dni. Podczas pierwszych pięciu odbywały się dwa wyścigi na określonej długości i podczas ustalonego czasu. Przyjechaliśmy bezpośrednio z Pucka, gdzie także żeglowaliśmy z kadrą i nie mieliśmy czasu, aby zbadać akwen. Cieszę się obecnie dobrą kondycją, więc byłem wypoczęty. Wiał silny wiatr, nawet do 40 węzłów – a ja to lubię. Pamiętam jeden z wyścigów. Na pierwszej boi byłem trzeci. Prowadzących dwóch zawodników uciekło daleko do przodu. Za mną była reszta floty. Poczułem się tak mocny, że nie myślałem o tych, co za mną, ale żeby dogonić prowadzących. Mieli oni przewagę około 70 metrów. Dogoniłem jednego z nich i zredukowałem przewagę do długości łodzi. Był tak zmęczony, że popełnił kilka błędów na kursie na wiatr, dzięki temu zająłem wtedy drugie miejsce.

Co to jest właściwie klasa Fin, w której startujesz?

– Jest to klasa łodzi olimpijskich. Największa jednoosobowa łódź olimpijska. Waży 116 kilogramów. Ma 10 metrów kwadratowych żagla i 4,5 metra długości. Zaprojektowano ją na igrzyska w 1952 roku w Finlandii. Stąd nazwa Fin.

Pochodzisz z Biskupca, tam się wychowałeś. Kiedy pierwszy raz chwyciłeś za ster?

– Gdy miałem siedem lat. Mój tata i ojciec chrzestny zabierali mnie, mojego brata i kuzyna na rejsy po Mazurach, podczas których zdobyliśmy podstawy żeglowania. Choć były to rejsy turystyczne, wymagano od nas pełnego zaangażowania. Nie można było poszczególnych zadań wykonywać pobieżnie. Mieliśmy zostać przyzwoitymi żeglarzami. Jako siedmiolatek dostałem także od ojca wyremontowaną łódeczkę klasy Optimist. Pamiętam pierwsze szoty, które musiałem buchtować, to znaczy tak zwinąć linę, by się nie poplątała.

Któregoś razu ojciec przyszedł do domu i powiedział, że w najbliższy weekend w Biskupcu odbędą się regaty w klasie Optimist. Żeby mnie przygotować, wziął kartkę i narysował na niej poszczególne ustawienia żagla do określonych kierunków wiatru. Przyjrzałem się tej kartce rano i po kilku dniach wygrałem moje pierwsze zawody w życiu. Zapamiętałem tę skondensowaną wiedzę, którą została mi podana tak szybko. Wygrałem te zawody jeszcze dwa razy i otrzymałem puchar, który jest w mojej kolekcji najmniejszy, ale ma ogromna wartość sentymentalną.

Czym jest teraz dla Ciebie żeglarstwo?

– Mówię żartobliwie, że jestem hydrofilny i higroskopijny. Jest takie powiedzenie: „Dusza raz sprzedana morzu już tam zostaje”. Jest w tym dużo prawdy. Określiłbym to jako mieszankę spełnienia i jednocześnie niespełnienia. Spełniam się, gdyż żeglowanie sprawia mi przyjemność. Walka z żywiołem jest najczystszą postacią walki. Trzeba bowiem zmagać się z samym sobą i z naturą. Często nie można z nią wygrać, ale zawsze można próbować. I to jest piękne. Z drugiej strony ciągle czegoś brak. Nieustannie trzeba do czegoś dążyć.

Skończyłeś Katolickie Liceum Ogólnokształcące w Biskupcu. Jaki wpływ miała na Ciebie nauka w nim?

– Wybrałem Katolik, gdyż było tam mało uczniów. Wiedziałem, że wyjeżdżając często na zawody, nie zginę w szkolnym tłumie. Pracują tam fantastyczni ludzie. Miałem niesamowitą wychowawczynię, która, gdy zorientowała się, że mam braki z języka polskiego, kazała mi zostawać po lekcjach i robiła zajęcia wyrównawcze. Nie było to sporadycznie, co jakiś czas, ale dzień w dzień – aż do skutku. Tak samo inni nauczyciele poświęcali nam wiele uwagi po obowiązkowych zajęciach. Zresztą przed wyjazdem na zawody musiałem pójść do każdego nauczyciela i zapisać na kartce zagadnienia, które w czasie mojej nieobecności będą realizowane na lekcjach. Ustaliliśmy to z rodzicami. Nikt z rówieśników nie chciał mi wierzyć, że na wyjazdach się uczę. Ale to działało.

Zresztą zawsze miałem sportowe podejście do nauki. Nawet, gdy nie byłem dobrze przygotowany do sprawdzianu, siadałem nad kartką, brałem głęboki oddech i mówiłem sobie: wyciśniemy z tej cytryny, ile się da. Okazało się, że miałem oceny nie gorsze od innych.

Kończysz studia ekonomiczne w Gdańsku. Jak zdołałeś połączyć intensywne życie zawodnika kadry narodowej ze studiowaniem?

– Na pierwszym roku myślałem, że pobyt na uczelni może się szybko skończyć. Jednak indywidualna organizacja studiów bardzo pomogła. Niektórzy wykładowcy nie wymagali stuprocentowej obecności na zajęciach. Inni natomiast kazali odrabiać wszystkie nieobecności. Zdarzało się, że nie było mnie w Gdańsku miesiąc. Obecnie jestem po wszystkich egzaminach i jesienią zamierzam obronić pracę magisterską.

Słyszałem, że lubisz śpiewać.

– Mam w rodzinie tradycje muzykowania. Uczyłem się wcześniej gry na pianinie, ale żeglowanie zajmuje tak dużo czasu, że nie ma chwili na tego typu hobby. Nawet brałem udział w warsztatach liturgiczno-muzycznych zorganizowanych przez s. Samuelę w Biskupcu. Przyjechali ludzie z całej Polski i ćwiczyliśmy śpiew. Na koniec był występ naszego chóru wraz z orkiestrą. Niesamowite przeżycie. Bardzo tego potrzebowałem, gdyż byłem wtedy w złym stanie psychicznym. Tam naładowałem akumulatory.

Jaki jest cel na najbliższe lata?

– Kwalifikacja na olimpiadę w Anglii i... złoty medal.