Na Buczy

Gustaw Morcinek

publikacja 23.07.2011 07:04

Zobacz piękno Beskidów i przeczytaj, jak Gustaw Morcinek opisywał je na łamach "Gościa Niedzielnego" w 1931 roku!

Beskidy Andrzej Macura / CC-SA 3.0 Beskidy
To właśnie one - jak pisał Gustaw Morcinek - rozsiadły się wdzięcznie na południowym krańcu Śląska. Na zdjęciu Czantoria - widok z Kotarza

Na południowym krańcu Śląska rozsiadły się wdzięcznie Beskidy. Biegną wyniosłemi groniami od Klimczoka poprzez Stołów, Błatnią, obejdą źródliska Brennicy, rozbiegną się po obu stronach młodej Wisełki Stożkiem, Czantoryją i Równicą, potem zbiegną się na Baraniej, by w końcu łagodnym stokiem spłynąć w słoneczną dolinę Istebnej.

Kiedy stanąć na którymkolwiek szczycie i polecieć oczyma w dolinę, radość przewielka nasyci serce. Takiej urodziwej ziemi nie znajdzie człowiek na świecie. Mówią, że Pan Bóg uśmiechnął się, kiedy ją stwarzał. Dlatego też może ma ona dzisiaj to w sobie, że człowiek, zapatrzony w jej krasę wyzbywa się poniewoli na ową chwilę wszelkiego zła, co się w sercu zapląglo, bliżej Boga się wydaje i podobnym dziecku się staje.

Ziemia podbeskidza ma w sobie uśmiech młodej dziewczyny. I ciszę człowieka, który się modli. Bo cudna jest ona. Na przedprożu beskidowych groni na południowych stokach pierwszej wyniosłości, na Buczy, - to już chyba najcudniejsza. I dlatego też niedziwota, że akurat na niej wyroił się radosny ludek harcerski. Zbiegł się skądsiś z samych krańców Śląska, z obrębu zadymionych kretowisk ludzkich, z pod nieba zasnutego dymami, z poza drugiej strony Olzy, młody, jasny w oczach i sercach, a opalony na kolor wypieczonego chleba.

Międzyleśne polany popstrzyły się białemi namiotami wzdłuż pomyślanych zielonych ulic. W środku wyniósł się wysoko smukły maszt z opuszczoną chorągwią. Ujęty pod szczytem w naprężone, szeroko rozkroczone liny, do ziemi mocno przytroczone, chwieje swym czubem na słonecznym wietrze, a białoczerwone fałdy chorągwi płożą się u ziemi. Przyjdzie godzina, że wyfrunie na szczyt masztu, roztoczy się z klaskaniem, a ludek harcerski, uszeregowany, wyprężony na baczność, pozdrowi ją po swojemu: sercem i ustami.

Pod ciemną ścianą lasu pyszni sic wykwintny w swej prostocie i kształcie gmach harcerskiej szkoły instruktorskiej. Jeszcze wewnątrz nie gotowy, ale niezadługo, w kilku dniach zaledwie będzie wszystko, jak się patrzy. I meble, i światło elektryczne, i woda, i wszystko. Wyjdą z niej nowe zastępy instruktorów harcerskich, nabiorą w swoje zapalone głowy i serca najcudniejszej wiedzy pod słońcem, wiedzy o urodzie zawsze młodego życia, a potem pójdą z nią w tamte zadymione, szare doliny, by ją szczodrze a z należytym miarkunkiem rozsiewać.

Przedziwny to naród owi harcerze. Od wczesnego ranka do późnego wieczora, od chwili, kiedy rozczochraną czuprynę z pod koca wysunie - aż do chwili, kiedy po ogniskowej modlitwie wieczornej drogi do swego namiotu omackiem szuka, a co młodszy, czarnego szumu lasu się trwoży, - przez cały ten czas czary jakieś sprawują na buczynowej polanie. Opalone, rozśpiewane a ruchliwe, jak młode wewiórczęta, taplają się w zimnej Brennicy, parskając w niej, jak źrebaki, łamańce jakieś pod takt a zbiorowo czynią, srogie batalje z krzykiem wielkim urządzają przechytrzałe podchody, robinsonowe sztuki, szukania wiatru w polu, który zawsze znajdą, słuchania jak trawa rośnie, podpatrywania, co w owej trawie Piszczy - wszystkiego się uczą. Węzełki jakieś przemyślnie supłają, ziemniaki obierają pospólnie do pospólnego kotła, kocioł ów również pospólnie a z zapałem opróżniają, pokrzykując chóralnie, że "jeszcze mało!...", kpią z wszelkiej troski i mierziączki, koślawe, bo pijane radością litery w listach do matek i ojców gryzmolą, wieczorami przy ogniskach słuchają mądrych słów starszyzny, bajdy o Ondraszku i strzygoniu góreckim zmyślają, a niedzielę zaś Boga z modremi oczyma, miłościwie uśmiechniętego, wielkiem a nabożnem śpiewaniem chwalą i dziękują Mu za łaskę młodego życia i jasnego słonka.

Ksiądz kapelan zaś, co to w królewskim języku, po łacinie, przy polowym ołtarzu z Panem Bogiem gada, i zdrowie i pogodę dla swoich kochanych smyków uprasza, odwraca się po mszy świętej do rozmodlonej braci harcerskiej i wielkim głosem kazanie prawi. A każde słowo jego, to sama mądrość i miód rzetelny, a najsłodszy, że niedziwota - wszystkie serca młodego narodu lgną do nich, jak złociste pszczoły do kwiatu. A potem nadchodzi tydzień radosnej pracy w obozie. Krzepną mięśnie, coraz mocniej bronzowieją gibkie ciała, hardzieją spojrzenia, ażeby kiedyś bez zmrużenia powieki umiały spojrzeć w paszczękę wroga, jakiegokolwiek on będzie pochodzenia, a serca zaś, te proste pacholęce serca w złoto się przemieniają. Cuda tam się czynią.

Przychodzą z doliny gaździnki, przychodzą stateczni gazdaszkowie, fajkę po drodze pykający. I cudują się, co niemiara. Jak starzy, jeszcze nie widzieli coś podobnego. To zamiast po cudzych sadach śliwki i jabłka zrywać, szkodę w grochu przydróżnvm czynić, ludzi porządnych po drodze idących szpetnie napastować, spustoszenie w ptasich gniazdach czynić i za psami kamieniami ciepać - to to jeno śpiewa i igraszkowroźnie, i radość rozsiewa, i wszelijakich mądrych rzeczy się uczy!... Nale wiecie ludeczkowie złoci!... I jakie to porządne!... Pana Boga przechodzący pochwali, człowieka uczci jak się patrzy, pomoże w biedzie, kiedy koniska wozu uciągnąć pod górkę nie mogą, dziurawy most załatają, miech z ziemniakami starej babce dodom zanieść pomogą i wszystko. Strasznie porządne chłapczyska!...

A porządne chłapczyska nic, jeno się to szczerzy w przyjaznym uśmiechu do całego świata i swoje czyni; co mu przykazanie harcerskie nakazuje. A ku większemu rozradowaniu zebranych gazdoszków i gaździnek, i szwarnych dziouch o niebieskich oczach, co się gromadą wielką zleciały. – ku większemu ich rozradowaniu na cudacznych instrumentach przeróżne „trojoki” i "lendry" zawzięcie wygrywają. I znów się ludziska cudują. Bo co też to za kapela?!... Pultkowe muzykanty muszą się skryć wobec takiej kapeli harcerskiej!...

Jeden gra na skrzypcach, drugi na skrzypcach, trzeci na jakimś wymyślnym basie, uczynionym z długiego patyka, z szczerbatego dzwonka, z kilku drutów naciągniętych i z wielkiej puszki blaszanej po zjedzonych sardynkach, czwarty dudli na harmonii, piąty na piszczałce paluchami misternie przebiera, szósty do pustej butelki zapalczywie dmucha, siódmy na widelcach starą łyżką pobrzękuje, ósmy palicą z poza głowy po dudniącej beczułce wali, dziewiąty na okarynie wdzięcznie popiskuje, a ten dziesiąty na grzebieniu smętnie zawodzi. Druch-kapelmistrz znowu paradzi się swymi muzykantami, i pałeczką i obcasem rytm wybija. Słowem, muzyka - jakiej jeszcze świat nie widział!... A jak ślicznie gra, hej!... Serce się rozpływa w słodkości!...

– Hej, kaj sie mi też podziały moi młode czasy?!... - wzdycha wówczas niejeden obstareżny gazdoszek, spluwa ze wzruszenia ukradkiem, nogą przytupuje do taktu i cieszy się pospólnie z roztomiłymi synkami. Gaździnki zaś kiwają głowami i przypominają sobie z westchnieniem swe pierwsze kochanie i wszystko, co radością dziewczęcego serca było, dziouchv znowu jedna drugą za fartuch poskubują i oczyma łakomie strzyżą, i jedna drugiej do ucha szeptem się zwierzają. który synek szwarniejszy...

Takie cuda dzieją się na Buczy śląskiej. A kiedy się rozjadą dodom, pozabierają w miłą niewolę serca wszystkich; i Pani Kossak-Szczuckiej, co im gorliwie matkuje i radosny hyr o nich po świecie swem złotem piórem roznosi, i zabiorą serca okolicznych gazdów i gaździnek i wszystkich, co się na Buczę przyplątali i między bracią harcerską choćby chwilkę pobyli.

Niech mają chłopczyska kochane na drogę!...

***

Powyższy tekst z cyklu "Radosne plotki" w "Gościu Niedzielnym" nosił tytuł "Harcerskie osiedle na Buczy". Ukazał się w numerze z 16 VIII 1931 r.