Tatanka wodza Jarka

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 13.08.2011 06:30

Pani Anna, gdy chce nową sukienkę, musi uzbroić się w cierpliwość. Tych, które jej się podobają, nie ma w sklepie. Podobnie jak torebek, mokasynów, naszyjników i innych ozdób.

Tatanka wodza Jarka Reprodukcja Agnieszka Napiórkowska/GN Podczas bierzmowania w parafii Pruchniewscy zaprezentowali się biskupowi jako jedna z grup parafialnych

Nieopodal Łęczycy, we wsi Solca Mała, rozciąga się wioska indiańska „Tatanka”, założona przez członka Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian. Po przekroczeniu bramy dzielącej „białych” od „czerwonoskórych” rozpoczynamy podróż w czasie i przestrzeni do tajemni­czego i kolorowego świata Indian Ameryki Północnej. Wszystkie dziecięce fantazje i marzenia na nowo ożywają.

Indiańskie dzieciństwo

W „Tatance”, wśród kilkunastu indiańskich tipi, areny i cmenta­rzyka, jest też jedyna w Polsce, a może nawet i Europie, ziemian­ka wzorowana na domostwach Indian Hidatsa, Mandan i Pawnee. Porośnięta soczystą trawą, z wielkim ogniskiem na środku, kryje w sobie jedną z najbogat­szych i systematycznie poszerza­nych kolekcji replik indiańskiego rękodzieła z naturalnych materia­łów, takich jak: skóry, pióra, kolce, kości, włosy. Nie brakuje w niej także bogato zdobionych strojów, broni, instrumentów muzycznych i przedmiotów codziennego użyt­ku. Są tu sakwy na wodę, amulety pępkowe czy maczugi.

Tatanka wodza Jarka   Reprodukcja Agnieszka Napiórkowska/GN W Solcy Małej od 6 lat znajduje się wioska indiańska ...a nawet cmentarzyk Niemal wszystkie eksponaty wykonał własnoręcznie Jarek Pruchniewski, który jedynie z urodzenia nie jest Indianinem. - Należę chyba do ostatniego po­kolenia ludzi, którzy w dzieciń­stwie bawili się w Indian. Każde wakacje, każdą wolną chwilę wraz z kolegami spędzałem na gonitwach po lesie, szukaniu śladów, budowaniu szałasów i strzelaniu z łuku - wspomina indianista i właściciel wioski.

- Dziś nie potrafię powiedzieć, skąd brało się tak wielkie zainte­resowanie życiem Indian. Począt­kowo chyba z filmów i książek o Dzikim Zachodzie. Namiętnie czytałem powieści Sat-Okha, Fiedlera, Okonia, Maya, Coope­ra i innych. Pod ich wpływem utożsamiałem się z bohaterami, którymi byli oczywiście Indianie. Kiedy wyrosłem z dziecięcych zabaw, okazało się, że zostałem sam, bo żadnego z moich kolegów już to nie bawiło. Powoli i moja ścieżka zaczęła błądzić w innych] kierunkach - opowiada.

Do dawnych pasji pan Jaro­sław powrócił już jako dojrzały mężczyzna, mający żonę i syna. Wtedy dowiedział się, że w Polsce są ludzie o takich samych zainteresowaniach, którzy mają ze sobą stały kontakt i regularnie w waka­cje spotykają się na zjeździe indianistów. Od tamtego czasu stał się jednym z nich.

Święta fajka i wizje

Dziś Pruchniewscy tworzą indiańską rodzinę. Każde z nich wolne chwile spędza w wiosce, z którą sąsiaduje dom. Tam jest za­wsze co robić. Ot, choćby nauczyć, jak należy strzelać z łuku, opowie­dzieć coś turystom czy pokazać, jak przejść labirynt w kukurydzy. Każ­dy z członków rodziny ma swój wła­sny strój, wzorowany na ubiorze amerykańskich Indian, wykonany przez pana Jarka.

- Indiańskich ubrań nie da się kupić. Podobnie jak mieszkańcy Ameryki Północnej, robię je sam. Od myśliwych kupuję skóry, sam je wyprawiam, używając do tego mózgu zwierzęcego. Potem szyję i ozdabiam. Podobnie jest z mokasy­nami czy naszyjnikami, sakwami. Jest to bardzo mozolna praca. Gdy robię np. mokasyny, szycie pierwszego idzie mi znacznie szybciej, drugiego mi się nie chce, bo już taki robiłem – śmieje się pan Jarosław.

Po latach fascynacji indiańską kulturą i tradycją Pruchniewscy przywykli już do tego, że swoją pasją wywołują zdziwienie. Boli ich jedynie, gdy ktoś traktuje ich jak przebierańców czy ludzi, którzy na Indianach chcą zarobić pieniądze. Rozległa wiedza, jaką posiadają, pozwala im przybliżać życie narodów, które wciąż istnieją. Podczas spotkań w wiosce, a także w szkołach i przedszkolach, sta­rają się burzyć stereotypy i poka­zywać prawdziwe życie dawnych mieszkańców Ameryki.

– Ciągle tłumaczymy, że Indianie nie pali­li fajki pokoju i nie zażywali ziół halucynogennych, by mieć wizje. Owszem, palili, ale świętą fajkę, którą zapalano podczas modlitwy, by ta razem z dymem została zanie­siona do Boga, a także przy podpisy­waniu umów, by nadać im głębszy i bardziej trwały wymiar. Gdy zaś idzie o wizje, pojawiały się one w sytuacjach skrajnego wy­czerpania organizmu, do którego doprowadzali się przez post, długotrwałą modlitwę, taniec czy siedzenie na słońcu – wy­jaśnia Jarosław Pruchniewski.

– Poznając ich bliżej, nietrud­no zachwycić się ich religijnością, tolerancją, a przede wszystkim szacunkiem, jaki mieli do swojej tradycji, osób starszych i dzieci, w których widzieli przyszłość na­rodu – dodaje pani Anna. – Mnie nie przestanie zachwycać ich ho­nor, a także bycie zarazem dobrym i twardym. O swoich troszczyli się jak mało kto, za to wobec wroga byli bezwzględni. To taki prosty, męski wzór postępowania – wtrąca Jarosław.

Zdziwienie biskupa

– Cieszymy się, że sprowa­dzając się do Solcy, zostaliśmy tak dobrze przyjęci przez miesz­kańców. Na pierwszym spotkaniu, na które poszliśmy – rzecz jasna – w strojach indiańskich, witano nas oklaskami, a nawet odśpiewa­no nam „Sto lat” – wspomina Anna Pruchniewska. – Teraz często są­siedzi zaglądają do nas, by chwilę odpocząć czy wspólnie się poba­wić. Uczestniczą też w indiańskich świętach, które organizujemy – dodaje pani Anna.

– Ciepło zostaliśmy także przyjęci w naszej parafii. Kiedyś, podczas bierzmowania, ksiądz proboszcz Zbigniew Nitecki po­prosił nas, byśmy zechcieli przed­stawić się księdzu biskupowi. Umówiliśmy się, że wejdziemy do kościoła dopiero po Komunii św., by wcześniej nikogo nie roz­praszać. Stajemy w drzwiach i słyszymy, jak biskup Ireneusz Pękalski mówi: „O, tam są jacyś Indianie. Co oni tu robią?”. Ksiądz proboszcz uspokajał: „Spokoj­nie, to jest jedna z naszych grup, oni się zaraz księdzu biskupowi zaprezentują”. Kiedy wszedłem na ambonę, po kołach Żywego Różańca i Caritas, biskup wtrącił, że nie zna języka Indian. Odwra­cając się do niego, stwierdziłem, że ja też nie. Dlatego pewnie ja­koś się dogadamy – śmieje się pan Jarosław.

Za kilka dni indianiści z Solcy udadzą się na swój coroczny obóz. W dzikiej głuszy przez parę dni będą wielką rodziną z podobny­mi sobie pasjonatami. Bez prądu, przy płonących ogniskach będą przygotowywać posiłki, strzelać z łuku, snuć indiańskie opowie­ści. Do swoich walizek nie spakują dżinsów i polarów, ale indiańskie skórzane suknie, koszule, moka­syny, sakwy i kilka innych niezwykłych rzeczy.

– Dobrze, że obóz jest w Pol­sce, bo inaczej na granicy, przy odprawie, celnicy mogliby się zdziwić zawartością naszego bagażu – śmieje się pani Anna. Wyjazdy to dla całej rodziny czas, na który czekają cały rok. Tam ła­dują akumulatory i nabierają sił do dalszego indiańskiego życia. Zanim wyruszą w drogę, jeszcze raz przybyłym do wioski opowie­dzą jedną z indiańskich legend.

W dawnych czasach India­nom żyło się znacznie łatwiej. Było dużo zwierząt, na które po­lowali, w rzekach roiło się od ryb. Od swojego stwórcy, który nazy­wał się Gluskabi, otrzymali spe­cjalny dar, którym był sok z drze­wa klonów cukrowych...