Wulkany w podomkach

Ewa Winiarska

publikacja 04.08.2011 07:07

Ukraina! Senna i uśpiona, a w środku wrząca...

Wulkany w podomkach Roman Koszowski/Agencja GN Ukraińcy są jak wulkany. Życzliwi, pomocni, a jednak uśpieni. W pewnym momencie eksplodują – lawa musi znaleźć swoje ujście

Ukraina wydaje się tworem zbudowanym na zasadzie kontrastów. Już pierwsza obserwacja ulic miasta pozwala to potwierdzić. Po dziurawych, połatanych drogach, gdzie pasów ruchu jest dokładnie tyle, ile samochodów da radę koło siebie przejechać, przemykają piękne, wielkie, czarne auta, bardzo drogie, bardzo lśniące i z bardzo przyciemnionymi szybami, a obok nich podskakują na wszelkich drogowych nierównościach stare łady i rozklekotane autobusy, które w przeciwieństwie do polskich środków komunikacji jeżdżą punktualnie. Autobusy początkowo trochę mnie przerażały, ponieważ na dachach mają umocowane butle z napisem: METAN. Gaz kojarzący mi się dotychczas przede wszystkim z tragediami w śląskich kopalniach, jest tutaj codziennym środkiem napędowym autobusów i marszrutek.

Na lekcje dziewczynki zazwyczaj przychodzą ubrane w białe bluzki i czarne spódnice, obowiązkowo w buty na obcasie.

– Dlaczego nie zakładasz innych butów? – zapytałam jedną dziewczynkę, której nogi uginały się z każdym krokiem, nie dając rady równo wbić obcasa w ziemię.

– Muszę się nauczyć chodzić w takich butach – usłyszałam odpowiedź. Popatrzyłam się na moje bardzo płaskie podeszwy. Ktokolwiek na nie spojrzy, łatwo dojdzie do wniosku, że Ukrainką raczej nie jestem.

Kiedy jeżdżę marszrutką i obserwuję ludzi wchodzących do autobusu na różnych przystankach i między przystankami, widzę ładne dziewczyny, zadbane, długowłose, jeszcze wyższe przez buty na obcasie. Żegnają się ze swymi matkami i babkami ubranymi zazwyczaj w podomki. Podomki na zamki błyskawiczne czy też na guziki, kolorowe, krzykliwe, uszyte w taki sposób, że nazwa, którą noszą, doskonale oddaje ich charakter i miejsce funkcjonowania. A jednak na Ukrainie podomki wychodzą na ulicę, pojawiają się w sklepach, w marszrutkach, a nawet w kościele na sumie.

Jechałam kiedyś samochodem przez jedną ukraińską wieś, można powiedzieć: typową ukraińską wieś, gdzie małe domki są zazwyczaj pomalowane na niebiesko, a solidne bramy strzegące wstępu do posiadłości krzyczą jaskrawą niebieską i zieloną barwą. Minęłam cerkiew, oczywiście niebieskiego koloru, wyglądającą jak zwykły domek, różniący się od innych właściwie tylko małą tablicą na drzwiach z podanym numerem telefonu batiuszki, żeby mieć możliwość kontaktu z nim w razie pogrzebu. Dalej stoi kościół katolicki. Choć ładny i zabytkowy, to jednak nie nadaje się do użytku, ponieważ grozi zawaleniem w każdej chwili. Patrzenie na ten budynek, w którym przez wiele lat gromadzono najpierw zboże, a potem konie, przywołuje refleksję, co może stać się z tym, co należy do Boga, a wypełniane jest czymś innym niż Bóg; jak bardzo to niszczeje i jak wielu nakładów jest potrzebnych, żeby znowu mogło to być dla Niego.

Ludzie, z których wyrywano Boga, choć niektórzy z ich przodków oddali swoje życie, broniąc budynku kościoła w tej wsi, ci ludzie, którym wrzucano do ich istoty różne idee oraz bezidee, tak jak ładowano zboże do świątyni, ci ludzie pozostali częstokroć teraz z pustką zalaną alkoholem i mimo wszystko z ciągłym pragnieniem w sercu czegoś więcej.

Jechałam samochodem, starając się omijać przynajmniej największe dziury na drogach, przepuszczając kaczki, kury, gęsi, psy i krowy, mające bezdyskusyjne pierwszeństwo na ulicy. W pewnym momencie na drogę wkroczył pokaźnych rozmiarów kogut. W innej sytuacji zapewne nie zwróciłabym na niego większej uwagi poza tą potrzebną do tego, żeby go nie rozjechać. Jednakże kogut miał niebieską szyję. Osoba jadąca ze mną wyjaśniła mi, że najwidoczniej ten kogut był używany do czarów.

Jedna Ukrainka, nauczycielka, dzieliła się tym, że w domu, a przede wszystkim w pracy nie tylko nie mówiono o Panu Bogu, ale nikt o Nim nawet nie myślał. Po wielu latach ateizacji sporo osób rzeczywiście przestało wierzyć w Boga, ale jednak albo nie przestało wierzyć w cokolwiek, albo Bóg pozostał jako suchy element w życiu, bez pokrycia. Bodajże we wszystkich marszutkach można zobaczyć ikony Matki Bożej, Chrystusa i różnych świętych, na ulicy można usłyszeć błogosławieństwo od ludzi (kiedy coś się dla kogoś zrobi – np. raz podniosłam jednej pani kapustę, która poturlała się między nogami pasażerów po podłodze trolejbusu, i usłyszałam od właścicielki kapusty błogosławieństwo przywołujące Pana Boga). Z tego tłumu w chustkach na głowach, z nieodłącznymi siatami w ręku, na szpilkach i w eleganckich samochodach wyrzucane są czasami słowa: О Господи! oraz Господи, помилуй! z towarzyszącym im niekiedy głębokim lustrzanym znakiem krzyża.

W pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że Ukraińcy są bardzo pobożnym narodem, głęboko wierzącym, żyjącym Bogiem na co dzień. Co jednak stoi za wszechobecnymi u nich ikonami, wypowiadanymi słowami niosącymi niewątpliwą treść religijną? Dlaczego słowo Bóg pisze się małą literą? Gdzie On jest obecny poza złotymi, pełnymi symboliki trudnej do rozszyfrowania  dla przeciętnego człowieka ikonami?

Tym razem siedzę na lwowskim dworcu kolejowym. Zachwycają w nim przepiękny, schludny wystrój, czyste, lśniące wnętrza, wysoka, potężna konstrukcja budynku i wiele miejsc dla podróżnych oczekujących na swój pociąg. Czekam już kolejną godzinę i mam doskonałą okazję do poobserwowania mnóstwa przewijających się przez tę jedną z kilku poczekalni ludzi.

Kobiece głowy poowijane w chusty, a męskie przykryte kiepkami górują nad ciałami opatulonymi szerokimi płaszczami zlewającymi się z dużą ilością poustawianych wokół tobołków, jak gdyby te wszystkie siaty i torby stanowiły jedną nierozłączną całość z człowiekiem. Nieporuszeni podróżni drzemią albo siedzą z przymrużonymi oczami, wpatrując się w czas, który trzeba odczekać, wyłączający ich na kilka godzin z życia. Słychać też rozmowy towarzyszące najczęściej posiłkom. Czasem ktoś przechodzi, próbując sprzedać jakiś produkt. Uśpienie i wolno przesuwające się wskazówki zegara zadziałały na mnie w taki sposób, że w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z chwilowej drzemki, jakże niebezpiecznej w takim miejscu, kiedy jest się samemu z pieniędzmi i dokumentami zapakowanymi do torebki bezładnie położonej na kolanach.

Ukraińcy są jak wulkany. Życzliwi, pomocni, a jednak uśpieni. W pewnym momencie eksplodują – lawa musi znaleźć swoje ujście. Nie wiadomo, kiedy nastąpi wybuch i co go może wywołać. Źle wypełniony druk w urzędzie? Nieodpowiednie ułożenie torby w marszrutce? Brak biletu czy też jego posiadanie w autobusie? Nieważny wiek, miejsce – lawa pluje naokoło, żeby za chwilę wszystko wróciło do normy. Wulkany. Ten, wydawałoby się uśpiony, tłum na dworcu kolejowym to pasmo wulkanów. Za chwilę któryś wybuchnie. Który? Pani w kasie czy kupujący bilet? Nie, tym razem ten pan dopiero stojący w kolejce. Wybucha, dołącza do niego drugi wulkan, na którego spłynęła lawa. Reszta ludzi z obojętnością przygląda się temu zjawisku. Ich czas jeszcze nie nadszedł.

Potem następuje cisza.