Między dworem a chałupą

ks. Zbigniew Wielgosz

publikacja 08.09.2011 07:10

Choć Radłowsko-Wierzchosławicki Obszar Chronionego krajobrazu ma wiele skarbów do pokazania, przyroda istnieje w nim niejako na marginesie. Magnesem tego obszaru są domy, które pamiętają swych wielkich mieszkańców.

Między dworem a chałupą ks. Zbigniew Wielgosz/GN U premiera Witosa przed werandą

Droga ze Szczepanowa do Borzęcina wije się łagodnie pośród pól i ugorów. Pod obłokami, jak u Chełmońskiego, widać wieżę kościoła w Borzęcinie. Jadę wzdłuż Uszwicy w kierunku Borzęcina Dolnego. Gościniec przytula się do wałów, a naprzeciw nich gdzie­niegdzie stare drewniane chałupy z obowiązkowymi malwami i rud­bekiami w ogródkach. Na odcinku niespełna dwóch kilometrów znaj­duje się 15 figur, które stoją cen­tralnie przed domami. Kamienne, bogato rzeźbione, polichromowa­ne. Pan Jezus na przemian z Matką Bożą. Ale są i sama Trójca Święta, św. Jan Chrzciciel i św. Stanisław.

Spośród figur wybieram najbar­dziej zdobną i bogatą, w której piaskowiec kwitnie główkami aniołków, zwieńczony wniebo­wziętą Maryją. „Figurę ufundował i wyrzeźbił Adeodat Martyński w 1853 roku” – pisze ks. Kazimierz Martyński. Na tyle cokołu widnie­je informacja, że fundatorką była też jego żona Marianna. Ojciec Adeodata przybył do Borzęcina z Moraw i był wziętym snycerzem. Zawód przejął syn, który w bliższej i dalszej okolicy wykonał wiele po­dobnych figur.

Nadwiślańskie Soplicowo

Dalej kieruję się do Dołęgi. Wjazdu bronią płot i tablicz­ka, że dwór jest monitorowany. Z ganku wchodzi się bezpośred­nio do jadalni. – To był ubogi dwór, ale mieszkali tu ludzie o wielkim sercu. Biło dla ich rodziny i Pol­ski – podkreślają przewodniczki Anna Kozanecka i Magdalena Prus. Powstał w 1847 roku, a budowę ukończono rok później, po ślubie pierwszych mieszkań­ców – Marianny Pikuzińskiej i Aleksandra Günthera. Marian­na przeżyła rabację chłopską, w której zginął jej ojciec Teofil.

Losy narodowe dotknęły dwór także podczas powstania stycz­niowego. Stąd wyruszały do walki miejscowe oddziały. Tu kryli się zbiegowie i ranni. A w nieco spo­kojniejszych czasach zaciszna Dołęga gościła Adama Asnyka, przyjaciela gospodarza Ignacego Maciejowskiego „Sewera”. Wiele razy bywał tu Stanisław Wyspiań­ski, po którym pamiątką są dwa portrety. Żonę i dom w Dołędze znalazł prof. Michał Siedlecki, wybitny biolog morza. Mikroskop w jednym z pokoi to świadek jego badań nad zarazkiem malarii, zaś chińskie figurki w serwantce i wschodnie wachlarze przypo­minają o jego zainteresowaniach Orientem.

Odwiedzał go często syn z drugiego małżeństwa – Stani­sław, taternik, glacjolog i polarnik, założyciel polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Stałym gościem prof. Siedleckiego i jego żony Ireny był też prof. Tadeusz Garbowski, filozof, który współpracował z Eli­zą Orzeszkową przy tworzeniu „Ad Astra”. W okresie wojennym dwór w Dołędze ukrywał żołnie­rzy AK, a także Józefa Retingera, który uczestniczył w przygoto­waniu i przeprowadzeniu akcji przechwycenia V-2. W jadalni porcelana miśnieńska z motywem polskich ptaków. Jadały tutaj na­wet 24 osoby.

– Obok dworu były duży ogród warzywny, sad i obo­ry. Hodowano pszczoły. Państwo raczyli się też dziczyzną. A sól, cukier i produkty kolonialne ku­powano w Krakowie – wyjaśniają przewodniczki. Służba przycho­dziła ze wsi. Panie zajmowały się szyciem, haftowaniem, czytaniem książek i dumaniem. – Ostatnia właścicielka Jadwiga Tumidajska zmarła w 1981 roku – opowiada pani Anna. To ona przekazała swój dom państwu, które otwar­ło tu muzeum, będący oddziałem Muzeum Okręgowego w Tarnowie.

Błogosławiona i premier

Opuszczam Dołęgę i ruszam w kierunku Radłowa. Po drodze wstępuję do Wał-Rudy, a ściślej do rodzinnego domu bł. Karoliny Kózkówny. A tam kubki w starym kredensie, obraz MB Nieustającej Pomocy, na który patrzyła Karolina wyprowadzana z domu przez rosyj­skiego żołnierza, i jej zdjęcie z lat szkolnych nad łóżkiem.

Za stodołą widać gruszę, pod którą katechizowała rówieśników, a dalej wie się droga znaczona krzyżami, ginąca w lesie i prowadząca do miejsca męczeństwa i znalezienia ciała. W leśnym runie czerwienieją ja­gody brusznicy. W domu Karoliny jest kaplica z Najświętszym Sakra­mentem. Są też jej relikwie. A przez okno malwa zagląda do środka. Do­bre miejsce do zadumy i modlitwy.

Trzeba je, niestety, opuścić, bo czeka mnie jeszcze muzeum-gospodarstwo Wincentego Wito­sa. Trzykrotny premier budował je w latach 1905–1913. Dom i budyn­ki gospodarcze tworzą zamknięty krąg, który od południa okala sad. Witos sam uprawiał ziemię (ponad 18 mórg), nawet będąc premierem.

– Nie był romantykiem, który za­chwyca się kwitnącą łąką czy za­chodem słońca. Patrzył na ziemię pragmatycznie. To trzeba zrobić, to wtedy i wtedy zasiać, żeby potem zebrać oczekiwany plon – mówi Do­rota Kędzior, przewodnik. Wincen­ty musiał pracować już od dziecka – jako pięciolatek pasł krowy. Był też drwalem w Lesie Radłowskim. Chciał się jednak uczyć, choć mógł ukończyć tylko cztery klasy szko­ły zimowej.

Spotykał na szczęście światłych ludzi, którzy podsuwali mu książki od literatury pięknej po publicystykę. Czytanie było dla niego oknem na świat. A ten zdaje się dziś, że zmalał do tych kil­ku budynków, kryjących rzeczy osobiste premiera, odznaczenia, zdjęcia, podróżną walizkę i ma­szyny, których używał w polu. Lecz tylko się zdaje, ponieważ ze zdjęć, z maski pośmiertnej Witosa, ze sztandarów ludowców spogląda na mnie niezwykła histo­ria chłopa, co stał na czele trzech rządów w II Rzeczypospolitej.

Warto tu zajrzeć - nie tylko dla Witosa, ale dla polskiej wsi, nie­gdyś ojczyzny większości Pola­ków. Wierzchosławickie muzeum jest otwarte dla wszystkich, także dla najmłodszych, którzy mogą w jakiejś mierze poznać dawną wieś i jego mieszkańców.