Angielski pacjent

Jacek Dziedzina

GN 33/2011 |

publikacja 18.08.2011 00:15

Rozróby na ulicach angielskich miast nie wzięły się znikąd. To objawy ciężkiej choroby, jaka od kilkudziesięciu lat zżera tamtejsze społeczeństwo.

Bez szkoły, pracy, prespektyw i wspracia rodziny. Angielskie pokolenie bez ojców podpaliło Anglię pap/EPA/KERIM OKTEN Bez szkoły, pracy, prespektyw i wspracia rodziny. Angielskie pokolenie bez ojców podpaliło Anglię

Jako naród raczej nie cenimy dzieci tak wysoko jak inni. Często się mówi, że Anglicy bardziej dbają o swoje zwierzęta niż o swoje dzieci. To niesprawiedliwa przesada, ale fakt, że nasze Krajowe Stowarzyszenie Przeciwdziałania Okrucieństwu wobec Dzieci zostało założone dopiero jakieś sześćdziesiąt lat po Królewskim Towarzystwie Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, mówi jednak coś o kulturowej hierarchii wartości – to słowa Angielki z krwi i kości. Kate Fox, antropolog społeczna, autorka doskonałej książki „Przejrzeć Anglików”, stawia tezę, że ogromna większość angielskich dzieci pozostawiona jest sama sobie w czasie wchodzenia w dorosłość. Efekt? „Angielskie nastolatki wymyślają swoje własne nieoficjalne rytuały inicjacyjne, które zwykle polegają na wpadaniu w tarapaty z powodu nielegalnego picia alkoholu, eksperymentowania z narkotykami, kradzieży w sklepach, przejażdżek skradzionymi samochodami itd.

Pokolenie bez ojców

Z kolei publicystka „Telegraph”, Christie Odone, idzie jeszcze dalej. Proponuje, by komentując niedawne zajścia w Londynie, Birminghamie, Liverpoolu czy Manchesterze, pamiętać o trzech liczbach: 8 mld funtów wydawanych rocznie na pomoc socjalną dla dzieci i młodzieży (najczęściej roztrwanianą); 3,5 mln dzieci z rozbitych rodzin oraz o jednej piątej analfabetów wśród absolwentów brytyjskich szkół.

Harriet Sergeant z dziennika „Mail”, która przez rok spotykała się i rozmawiała z członkami gangów (tzw. youngsters) w Londynie, potwierdza, że wspólnym mianownikiem młodych przestępców jest pochodzenie z rozbitych rodzin i, przede wszystkim, brak męskiego wzorca w domu, nadrabiany kultem lidera grupy i udowadnianiem przed nim swojej wartości. Brytyjskie pokolenie bez ojców nie po raz pierwszy dało znać o sobie w dzielnicach dużych miast.

To nie protesty

Kiedy w kolejnych częściach Londynu, a potem również w innych miastach, płonęły samochody i budynki, plądrowane były sklepy, a wszystkim wydawało się, że przy bezsilności policji anarchia zaczyna rządzić krajem, próbowano, jak zwykle, według sprawdzonych kluczy interpretować te zdarzenia. Czyli: znowu ci imigranci, czarnoskórzy, Mulaci, niezadowoleni muzułmanie itd. Kiedy okazało się, że wśród przestępców znakomita część to biali Anglicy, a nie tylko potomkowie pakistańskich sklepikarzy, a wśród poszkodowanych są zarówno biali, jak i mieszkający tu od dziesięcioleci „inni”, zaczęto szukać trafniejszych szufladek. Podjęto próbę ze „sfrustrowaną, bezrobotną młodzieżą”, która protestuje przeciwko cięciom socjalnym i w ogóle polityce rządu. Dość późno wszyscy zorientowali się, że za rabującymi sklepy i niszczącymi wszystko wokół siebie młodymi nie stoi żadna idea, żaden konkretny cel. Bo niby o co miałyby walczyć 10-letnie zamaskowane dzieciaki z kijami w ręku? Christina Odone z „Telegraph” krzyczała niemal w swoim artykule zatytułowanym „Czy BBC mogłaby łaskawie przestać nazywać bandytów »protestującymi«?”. „Protest – pisze Odone – to bunt, który ma jakąś przyczynę, rację. A ci młodzi ludzie w bluzach nie walczą o żadne zasady, oni niszczą sąsiedztwo dla telewizora plazmowego i nowej pary adidasów. Zamaskowani gangsterzy plądrują sklepy, a nie noszą plakatów z jakimiś hasłami. Nazywanie ich zachowania protestem jest nie tylko błędem. To tworzenie niebezpiecznego miejskiego mitu”, dodaje publicystka.

Boczek”, czyli 200 funtów

Mogę cię prosić o pomoc?” – 15-letni Lips z jednego z gangów południowego Londynu zwrócił się do Harriet Sergeant. Dziennikarka gazety „Mail” od prawie roku obserwowała z bliska życie londyńskich youngsters. „Myślałam, że chce poprosić mnie o załatwienie mu pracy”, pisze Harriet. Zamiast tego, chłopak wyciągnął sześć naboi. „Przechowasz je dla mnie?” – spytał. Matka znalazła je w cukrze i kazała mu wynieść z domu. Tylko z obawy przed policją.
Reporterka mówi, że po roku rozmów z londyńskimi youngsters („białymi” i „czarnymi”) jedno jest dla niej pewne: zdecydowana większość z nich wychowała się bez ojców. Niektórzy dołączyli do gangów już w wieku 9 lat. Większość miała styczność z narkotykami i pierwszymi przestępstwami w wieku 13, 14 lat. „Ci chłopcy są niebezpiecznie odseparowani od społeczeństwa i jego wartości. W domach nie mają żadnego wytyczonego kierunku. W większości nie mają ojców, a ich młode matki interesują się nimi tylko dlatego, że przynoszą do domu pieniądze, które mają z handlu narkotykami i z kradzieży”, pisze dziennikarka. Wspomniany wyżej 15-letni Lips wyznał jej, że jego samotna matka w żaden sposób go nie dyscyplinuje, bo codziennie przynosi do domu „boczek”, czyli nawet 200 funtów za narkotyki. Tak zdobywa pieniądze, odkąd jako 14-latek porzucił szkołę. „Bez rodziny, etosu szkoły i jakichkolwiek szans na pracę, młodzi stworzyli własne, dzikie i mordercze obrzędy przejścia”, dodaje autorka. Według badań przeprowadzonych przez Princes Trust wśród 14–25-letnich youngsters, ponad połowa z nich przyłączyła się do gangu, aby zdobyć jakieś poczucie tożsamości, a co czwarty z pytanych jako motywację podawał potrzebę znalezienia kogoś, z kogo będzie mógł brać przykład. Ani w rodzinie, ani w szkole nikt niczego od nich nie wymagał. Lips przestał chodzić do szkoły, bo, jak mówi dziennikarce, nie miał szacunku do nauczycieli, którzy przymykali oko, gdy on z tyłu klasy handlował narkotykami.

Niemoc

Po ostatnich zamieszkach zadziwiająco dużo mówi się właśnie o brytyjskiej szkole, że to jest to miejsce, obok rodziny, w którym można zapobiec dorastaniu kolejnych przestępców. W prasie podaje się przykład 19-letniego Anthony’ego McCalli, który w kwietniu tego roku zastrzelił przypadkowe osoby: 5-letnią dziewczynkę i 35-letnią kobietę w sklepie spożywczym w południowym Londynie. Wcześniej był przykładnym angielskim (białym) chłopcem. Kiedy okazało się, że nie ma dla niego miejsca w szkole średniej, trafił na ulicę. I krok po kroku wchodził w świat przestępczy.

Nie każdy z rozbitej rodziny w Wielkiej Brytanii zostaje przestępcą. Nie każdy, kto opuszcza szkołę, ląduje na ulicy. Zresztą jak wszędzie. Ale słabość rodziny i słabość wielu instytucji państwowych właśnie na Wyspach jest szczególnie widoczna. Nieporadna reakcja policji na masowe rozruchy to tylko jeden z owoców dość powszechnej niemocy. Pijane 15-latki, wracające po 2 w nocy do domu, bez obawy o zruganie przez ojca (który w wielu wypadkach zajmuje się już dziećmi w nowym związku), wczesne wchodzenie w życie seksualne, z przerwami na ciche wizyty u ginekologów, likwidujących, zgodnie z prawem, „skutki uboczne” wczesnej inicjacji, edukacja finansowana przez rząd, wyjaśniająca, jak nie dopuścić do powstania nowego życia, zamiast zachęcać do odpowiedzialności w „tych sprawach”, to pewne tło wszystkiego, co potem może się zdarzyć. I co dzieje się dzisiaj. Bo niechciane dzieci łatwiej zostawić samym sobie.

I do tego wszystkiego – słabość Kościoła anglikańskiego, w którym trudno szukać oparcia moralnego. Idealne odbicie społecznej niemocy. Jak pisze z ironią Kate Fox:, „Kościół anglikański to najmniej religijny Kościół na ziemi. Powszechnie wiadomo, że jest pobłażliwy aż do przesady i wygodnie pozbawiony nakazów i zakazów. To rodzaj apatycznego, neutralnego wyznania dla duchowo obojętnych”. Mocne słowa. Ale co zrobić, jeśli nawet poprzedni arcybiskup Canterbury, George Carey, przyznał: „Widzę nasz Kościół jako staruszkę, która coś tam mamrocze do siebie w kącie i którą większość ludzi ignoruje”.

Przy tym wszystkim jest jeden wyjątek: Anglicy, jak nikt inny w Europie, doskonale poradzili sobie z chuliganami na stadionach. Od połowy lat 80. przeorali pod tym względem świadomość mieszkańców Wysp: dotkliwe kary, łącznie z zakazem stadionowym, już za rzucenie gumy do żucia na murawę boiska, o pobiciu policjanta nie wspominając. Skąd to się wzięło? Po zamieszkach sprowokowanych przez angielskich kibiców w Brukseli w 1985 roku angielskie kluby otrzymały 5-letni zakaz występów w europejskich pucharach. Zatem determinacja do walki z kibolami była ogromna. Co musi się stać, by podobna skuteczność przebiła się do innych sfer życia? Może ostatnie zamieszki będą takim zapalnikiem do głębokich zmian? I nie chodzi tylko o używanie gumowych kul i sprawne wsadzanie bandytów do więzień. Choroba, na jaką cierpi brytyjskie społeczeństwo, sięga dużo głębiej.

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.