Wszyscy jesteśmy mnichami

Joanna Bątkiewicz-Brożek

GN 33/2011 |

publikacja 18.08.2011 00:15

Kiedy mnich nie chce rozmawiać, zakłada kaptur na głowę. A my? Ani w pracy, ani w domu numer z kapturem nie przejdzie. Ale jest wyjście – można zaszyć się w Tyńcu.

 Opactwo benedyktyńskie w Tyńcu Henryk Przondziono Opactwo benedyktyńskie w Tyńcu

Oprócz bijącego dzwonu, dociera tu tylko z lotniska w Balicach dźwięk rozdzierającego niebo samolotu. Jak w „Wielkiej ciszy” Gröninga. No, prawie, bo na dziedzińcu opactwa benedyktynów w Tyńcu ciągle ktoś się kręci. To rowerzyści, to turyści. Umawiają się na afrykańską kawę i szarlotkę z benedyktyńską bitą śmietaną. Delektują się widokiem leniwie ciągnącej się Wisły, lasów, pagórków. Klimat, na szczęście, w niczym nie przypomina mrocznej aury z powieści Umberta Eco „Imię Róży”. Dominuje tu światło, w powietrzu unosi się zapach ziół i spokoju. Czasem, pod osłoną czarnego habitu, któryś z opasanych skórzanym pasem benedyktynów przemknie dziedzińcem, uśmiechnie się do gości. – Monachos to żyjący pojedynczo, ale nie w izolacji. – tłumaczy o. Jan Paweł Konobrodzki. – Nie jesteśmy z zaświatów, choć chcemy się w nie wyrwać. Święty Benedykt pisał w Regule, by przyjmować gości jak Chrystusa.

Na wysoki połysk

Mnich, śnieżnobiały uśmiech, błękitne radosne oczy, prowadzi nas do szklanej windy. Na pierwszym piętrze otwiera ciężkie szklane drzwi do skryptorium. 15 osób pochyla się tu nad średniowiecznymi wzorami pisma, nanosząc rysikiem spoiwo przygotowane na bazie starej receptury: białko, miód, guma i pigment. – To forma terapii – przekonuje Barbara Bodziony, historyk sztuki, prowadząca warsztaty iluminatorstwa. Za trzy dni trzeba zapłacić 500 zł. Na drugie piętro pną się marmurowe schody. Wszystko w tonacji piasku, ściany z czerwonej cegły. Oświetlenie i wpadające przez półkoliste okna światło słoneczne pozwalają zachwycić się starymi kamieniami. Miejscami widać tynk z XVII wieku. Brakujące elementy uzupełnia beton i różowa fuga oraz zaprawa – mielona cegła i węgiel drzewny. Lewe skrzydło opactwa to tzw. Wielka Ruina. W 1830 r., po pożarze, klasztor w Tyńcu zawalił się i przez 123 lata nie było tu nikogo. Przed II wojną światową przyszli Polacy z Belgii, uformowani na mnichów, i zaczęli odbudowywać Tyniec. Jeszcze 18 lat temu hulał tu wiatr. Potem zadaszono i podbudowano stropy. Dzięki m.in. funduszom z Unii Europejskiej postawiono tu w dwa lata „perełkę”. Ale nie wszyscy bracia są zadowoleni z projektu przebudowy. Bali się i nowoczesności, i że ludzie komercję i zbyt im zarzucać będą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.