SądNY dzień

George W. Bush, "Kluczowe decyzje". Wydawnictwo "Akcent"

GN 36/2011 |

publikacja 11.09.2017 09:30

We wtorek 11 września 2001 roku obudziłem się jeszcze przed świtem w hotelowym apartamencie w kurorcie Colony Beach and Tennis Resort, niedaleko Sarasoty na Florydzie. Dzień zacząłem od lektury Biblii… - wspomnienia George'a W. Busha o 11 września. Dziś mija 16 rocznica zamachów na Nowy Jork i Waszyngton.

SądNY dzień east news/Polaris/NYPD Aviation/Greg Semendinger 11 września 2001 r. dwa samoloty pilotowane przez terrorystów uderzyły w bliźniacze wieże World Trade Center – symbol Nowego Jorku. Na zdjęciu moment zawalenia się budynków

Przejrzałem poranne gazety. Największym wydarzeniem był powrót Michaela Jordana ze sportowej emerytury – znów miał zagrać w NBA. Inne pisma donosiły o prawyborach burmistrza Nowego Jorku i podejrzeniu przypadku choroby wściekłych krów w Japonii. (…) Mike Morell, analityk CIA, przekazał mi informacje o Rosji, Chinach i palestyńskim powstaniu na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy.

Ameryka zaatakowana

Zaraz po briefingu udaliśmy się do szkoły podstawowej imienia Emmy B. Booker, gdzie miałem mówić o reformie edukacji. W drodze z samochodu do sali szkolnej Karl Rove powiedział, że samolot uderzył w World Trade Center. Wydało mi się to dziwne. Wyobraziłem sobie niewielki samolot śmigłowy, który całkowicie stracił orientację i zboczył z kursu.

 
 

Później zadzwoniła Condi. Rozmawiałem z nią z bezpiecznego telefonu znajdującego się w jednej z klas, którą na czas mojej podróży przerobiono na centrum łączności z personelem Białego Domu. Przekazała mi, że samolot, który uderzył w WTC, wcale nie był awionetką, tylko rejsowym pasażerskim odrzutowcem. Byłem oszołomiony. „Ten samolot musiał mieć najgorszego pilota na świecie”, pomyślałem. „Jak kapitan mógł za dnia nie zobaczyć drapacza chmur? Może miał atak serca?”. Poleciłem Condi kontrolować sytuację, a Dana Bartletta, dyrektora biura prasowego, poprosiłem o przygotowanie oświadczenia o pełnym wsparciu ze strony federalnych służb zarządzania kryzysowego. Następnie przywitałem się z przemiłą dyrektor szkoły Gwen Rigell. Przedstawiła mnie nauczycielce, Sandrze Kay Daniels, i jej drugoklasistom. Pani Daniels zaczęła ćwiczyć z dziećmi czytanie. Poprosiła, by wyjęły swoje książki. Wtedy poczułem za sobą czyjąś obecność. To był Andy Card. Przysunął się do mnie i wyszeptał: „Kolejny samolot uderzył w drugą wieżę. Ameryka została zaatakowana”.

Kto się ośmielił?

Moją pierwszą reakcją było oburzenie. Ktoś ośmielił się zaatakować nasz kraj?! Zapłaci za to. Spojrzałem na twarze uczniów i pomyślałem, jak ich niewinność kontrastuje z brutalnością napastników. Miliony osób, takich jak te dzieci, wkrótce będą liczyły na to, że je ochronię. Postanowiłem ich nie zawieść.

W głębi sali zauważyłem dziennikarzy, którzy dostawali już najświeższe informacje na komórki i pagery. Wtedy włączył się mój instynkt. Wiedziałem, że moja reakcja zostanie nagrana i rozpowszechniona na całym świecie. Naród ma prawo być w szoku, prezydent – nie. Gdybym gwałtownie wybiegł, nie tylko przestraszyłbym dzieci, lecz także spowodował falę paniki w całym kraju.

Lekcja trwała nadal, ale myślami byłem już daleko od tego, co się działo w klasie. Kto mógł to zrobić? Jak duże były straty? Jak powinien zachować się rząd?

Rzecznik prasowy Białego Domu, Ari Fleischer, ustawił się pomiędzy reporterami a mną. Trzymał w rękach kartkę z napisem: „Nic jeszcze nie mów”. Nie zamierzałem. Zdecydowałem się na następujący scenariusz: po skończonej lekcji wyjdę spokojnie z sali, zbiorę informacje i dopiero wtedy zabiorę głos.

Jakieś siedem minut po tym, jak Andy wszedł do klasy, wróciłem do klasy przerobionej na centrum łączności, do której ktoś wniósł telewizor. Z przerażeniem oglądałem nagranie puszczone w zwolnionym tempie, na którym drugi samolot uderza w wieżę. Eksplozja ognia i dymu była znacznie gorsza, niż sobie wyobrażałem. Kraj był wstrząśnięty.

Musiałem natychmiast dostać się do telewizji. Odręcznie nabazgrałem oświadczenie. Chciałem zapewnić Amerykanów, że odpowiemy na ten atak i postawimy sprawców przed sądem. Potem zamierzałem jak najszybciej wrócić do Waszyngtonu. „Szanowni państwo, to bardzo trudna chwila dla Ameryki”, zacząłem. „…Dwa samoloty uderzyły w wieżowce World Trade Center w jawnym terrorystycznym ataku na nasz kraj”. Wśród zgromadzonych na sali rodziców i przedstawicieli miejscowej społeczności rozległy się stłumione okrzyki – wszyscy spodziewali się przecież przemówienia o szkolnictwie. „Akty terroryzmu wymierzone w nasz naród nie mają racji bytu”, zakończyłem, prosząc o uczczenie ofiar chwilą ciszy.

Później dowiedziałem się, że moje słowa były prawie powtórzeniem tego, co tata powiedział po inwazji Saddama Husajna na Kuwejt: „Ta agresja nie ma racji bytu”. Nie powtórzyłem ich celowo. W notatkach zapisałem sobie: „Terroryzm skierowany przeciwko Ameryce nie wygra”. Słowa ojca musiały widocznie tkwić w mojej podświadomości i w chwili kolejnego kryzysu wydostały się na powierzchnię.

Modliłem się o pocieszenie

Secret Service chciał mnie umieścić na pokładzie Air Force One, i to jak najszybciej. Kiedy konwój podążał szosą Florida Route 41, zadzwoniła do mnie Condi z informacją o trzecim ataku. Tym razem na Pentagon. Oparłem się o siedzenie, a jej słowa powoli do mnie docierały. Wszystko stało się jasne. Pierwszy samolot mógł mieć wypadek.

Drugi definitywnie potwierdził atak terrorystyczny. Trzeci był wypowiedzeniem wojny. Krew się we mnie wzburzyła. Pomyślałem, że znajdziemy tych, którzy to zrobili, i skopiemy im tyłki. Przygotowywanie się do wojny było widoczne już na lotnisku. Prezydencki samolot otaczali uzbrojeni agenci. Na samym szczycie schodów stały dwie stewardesy, a ich twarze zdradzały strach i smutek. Wiedziałem, że miliony Amerykanów czują się podobnie. Uścisnąłem je i powiedziałem, że wszystko będzie dobrze.

Kiedy wszedłem do prezydenckiej kabiny, poprosiłem, żeby zostawiono mnie samego. Myślałem o lęku, jaki musiał paraliżować pasażerów tych samolotów, i o rozpaczy, jaką czuły rodziny ofiar. Tak wielu ludzi straciło tych, których kochało, bez żadnego ostrzeżenia. Modliłem się do Boga o pocieszenie dla nich oraz o przeprowadzenie kraju przez ten okres próby. Przypomniały mi się słowa jednej z moich ulubionych pieśni: „Boże chwały, Boże łaski”: „Daj nam mądrość, daj nam odwagę, byśmy stawili czoła tej godzinie”.

Podczas gdy moje emocje były podobne do emocji większości Amerykanów, obowiązki miałem zupełnie inne. Czas na żałobę miał przyjść później. Później też mogliśmy szukać sprawiedliwości. Ale najpierw należało opanować kryzys. Doznaliśmy najbardziej niszczycielskiego ataku od czasu Pearl Harbor. Po raz pierwszy od wojny w 1812 roku wróg uderzył w stolicę. Tego jednego ranka stało się oczywiste, jakie będzie główne zadanie mojej prezydentury – chronić ludzi i bronić wolności, która została zaatakowana. (…)

Trudna decyzja

Zadzwoniłem do Dicka, kiedy tylko Air Force One wzbił się na piętnaście tysięcy metrów nad ziemię, znacznie wyżej niż podczas typowych przelotów. Dick został zabrany do Prezydenckiego Alarmowego Centrum Dowodzenia, kiedy agenci Secret Service przestraszyli się, że kolejny samolot może uderzyć w Biały Dom. Przekazałem mu, że będę podejmował decyzje z góry, z pokładu samolotu, i liczę na jego pomoc we wcielaniu ich w życie na dole.

Dwie pierwsze podjąłem bardzo szybko. Wojsko wysłało nad Waszyngton i Nowy Jork bojowe patrole myśliwców przeznaczonych do przechwytywania samolotów nieodpowiadających na sygnały. Przechwytywanie było umiejętnością, której uczyłem się jako pilot F-102 w Powietrznej Gwardii Narodowej Teksasu trzydzieści lat wcześniej. Wówczas zakładaliśmy, że celem będą sowieckie bombowce. Teraz okazały się nim samoloty pasażerskie pełne niewinnych ludzi…

Musieliśmy sprecyzować zasady działania. Powiedziałem Dickowi, że nasi piloci mają podejmować próby kontaktu z podejrzanymi samolotami i w miarę możliwości sprowadzać je bezpiecznie na ziemię. Gdyby się nie udało, wydałem zgodę na ich zestrzelenie. Uprowadzone samoloty były w tym wypadku wojenną bronią – i mimo że ich zniszczenie wiązałoby się z bolesnymi stratami, poświęcenie jednego mogło uratować rzesze ludzi na ziemi. Właśnie podjąłem pierwszą decyzję jako naczelny dowódca sił zbrojnych.

Dick oddzwonił kilka minut później. Condi, Josh i wyżsi urzędnicy do spraw bezpieczeństwa narodowego dołączyli do niego w Alarmowym Centrum Dowodzenia. Otrzymali informację, że samolot niereagujący na polecenia kieruje się w stronę Waszyngtonu. Dick chciał, żebym potwierdził rozkaz zestrzelenia. Potwierdziłem. Później dowiedziałem się, że Josh Bolten nalegał na wyjaśnienie, żeby zapewnić przestrzeganie łańcucha dowodzenia. Pomyślałem o czasach, kiedy sam byłem pilotem. „Nie wyobrażam sobie, co bym czuł, otrzymując taki rozkaz”, powiedziałem do Andy’ego. Naprawdę miałem nadzieję, że nie trzeba będzie go wykonywać.

Druga decyzja polegała na wybraniu miejsca lądowania Air Force One. Uważałem, że powinniśmy wracać do Waszyngtonu. Chciałem być w Białym Domu, żeby pokierować odpowiedzią na zamach. Wierzyłem też, że widok prezydenta w zaatakowanej stolicy pokrzepi Amerykanów. (…)

Rozpoczynamy wojnę

Na pokładzie nie mieliśmy telewizji satelitarnej. Byliśmy zdani na miejscowe stacje, które udało nam się wychwycić. Niestety, po kilku minutach oglądania danego kanału zakłócenia uniemożliwiały dalszy odbiór. Zobaczyliśmy jednak wystarczająco dużo przelotnych relacji, żeby zrozumieć, jak okropne sceny oglądają Amerykanie. Niektórzy pozostawieni własnemu losowi ludzie tracili życie, skacząc z najwyższych pięter wież World Trade Center.

Inni wychylali się z okien, licząc na ratunek. Mogłem sobie wyobrażać ich udrękę i rozpacz. Piastowałem najpotężniejszy urząd na świecie, a nie mogłem zrobić nic, żeby im pomóc. W którymś momencie sygnał telewizyjny utrzymał się na tyle długo, że zobaczyłem, jak zawala się południowa wieża. Niecałe pół godziny później runęła druga. Wcześniej miałem nadzieję, że tym zdesperowanym ludziom z najwyższych pięter uda się jeszcze uciec. Teraz nie było już na to szans.

Runięcie wież spotęgowało katastrofę. W zwykły roboczy dzień w budynku pracowało jakieś pięćdziesiąt tysięcy osób. Niektórzy się ewakuowali, ale zastanawiałem się, ilu ludzi zostało w środku. Tysiące? Dziesiątki tysięcy? Nie miałem pojęcia. Ale byłem pewien, że śmierci tylu Amerykanów nie oglądał przede mną żaden prezydent. (…)

Przenieśliśmy się do centrum łączności, skąd poprowadziłem wideokonferencję w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Ostrożnie przemyślałem wszystko, co chciałem powiedzieć. Rozpocząłem od oczywistej deklaracji. „Rozpoczynamy wojnę z terroryzmem. Od dziś jest ona priorytetem naszej administracji”. Później przedstawiono mi bieżące informacje o akcji ratunkowej. Wreszcie zwróciłem się do George’a Teneta z pytaniem: „Kto to zrobił?”. Odpowiedział krótko: „Al-Kaida”.

Podczas lotu do Waszyngtonu oglądałem na pokładzie samolotu relację telewizyjną i zobaczyłem zdjęcie Barbary Olson. Barbara była utalentowaną komentatorką i żoną Teda Olsona, pełnomocnika rządu na rozprawach przed Sądem Najwyższym. To on reprezentował mnie w sprawie o ponowne liczenie głosów po wyborach prezydenckich. Barbara znajdowała się na pokładzie lotu 77 linii American Airlines, który uderzył w Pentagon. Stała się moim pierwszym osobistym związkiem z tą tragedią.

Spojrzałem na opustoszały Waszyngton. Z daleka widziałem dym unoszący się nad Pentagonem. Symbol militarnej potęgi tlił się. Uderzyło mnie, jak wykwalifikowany i jednocześnie pozbawiony zasad musiał być pilot Al-Kaidy, żeby wlecieć w tak nisko położony budynek. Moje myśli powędrowały ku historii. To, co się stało, wyglądało na współczesny Pearl Harbor. I tak jak Franklin Roosevelt zmobilizował naród, by bronił wolności, tak moim obowiązkiem było teraz poprowadzenie nowego pokolenia, by broniło Ameryki. Zwróciłem się do Andy’ego słowami: „Patrzysz na pierwszą wojnę XXI wieku”.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

11 września 2001 roku miał miejsce największy w historii świata atak terrorystyczny. 19 terrorystów porwało cztery samoloty pasażerskie. Dwa z nich rozbiły się o wieże World Trade Center (Światowe Centrum Handlu) w Nowym Jorku, a jeden o Pentagon, siedzibę amerykańskiego ministerstwa obrony w Waszyngtonie. Ostatni miał najprawdopodobniej uderzyć w Biały Dom lub w Kapitol. Lot był spóźniony i pasażerowie dowiedzieli się o ataku terrorystycznym. Podejrzewając, że samolot, którym lecą, może zostać wykorzystany w podobny sposób, wszczęli na pokładzie bunt i doprowadzili do tego, że samolot nie doleciał do Waszyngtonu, tylko rozbił się na pustkowiu w Pensylwanii. W zamachach 11 września 2001 r. zginęły 2973 osoby. Wśród nich było 7 Polaków.


 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.