Nikogo nie chciałem nawracać

GN 42/2011 Legnica

publikacja 25.10.2011 06:30

O ewangelizowaniu pod palmą, czasie zamiast zegarków i kameruńskiej gorliwości z o. Stefanem Wojdą, pijarem, proboszczem parafii pw. św. Jana Chrzciciela w Jeleniej Górze-Cieplicach, rozmawia Roman Tomczak.

Nikogo nie chciałem nawracać Archiwum o. Stefana Wojdy Ojciec Stanisław Wojda (na zdjęciu w środku) spędził w Kamerunie osiem lat. Kiedy przyjechał tam w 1990 r. kraj miał już stuletnią tradycję chrześcijańską

Roman Tomczak: Od 1990 do 1998 r. misjonarzował Ojciec w Kamerunie. Zdaje się, że to była nie tylko pierwsza misja w Ojca życiu, ale także pierwsza dla całego zakonu pijarów w Polsce?

O. Stefan Wojda: – O, tak! Bo nasz zakon nie jest z natury misyjny, jak np. werbiści. Jednak otwieranie się na potrzeby Kościoła jest wpisane w chrzest człowieka.

I w ten sposób każdy z nas jest misjonarzem?

– Tak. I pan, jako świecka osoba, również. „Idźcie i nauczajcie” – powiedział Jezus Chrystus do swoich Apostołów. Dlatego, chcąc być świadkami Jezusa Chrystusa, wypełniamy taką misję. Do polskiej prowincji o uczestnictwo w misjach Ojciec Generał naszego zakonu zwrócił się pod koniec lat 80. ubiegłego wieku. No i tak zaczęła się moja misyjna przygoda.

Ilu Was wtedy pojechało?

– Czterech. Nie od razu do Kamerunu, bo najpierw zatrzymaliśmy się w Paryżu, żeby uczyć się francuskiego. Potem w Kamerunie, w diecezji Bafoussam, zaczął się nasz misjonarski debiut. Tam pracowali przed nami księża miejscowi, Kameruńczycy. Objęliśmy placówkę Bamendjou, która przez jakiś czas nie miała duszpasterza. Odwołał go miejscowy biskup, też Kameruńczyk.

A czego wymagał od Was ten biskup? Czym mieli się zająć na miejscu polscy pijarzy?

– Wszędzie tam, gdzie idziemy, gdzie pracujemy, chcemy zwrócić uwagę na nauczanie i wychowanie dzieci i młodzieży. To wynika z naszego charyzmatu pietas et litterae (pobożność i nauka). Otrzymaliśmy parafię z plebanią, osiem stacji dojazdowych w promieniu prawie 25 kilometrów. We wspaniałym górzystym miejscu z pięknym krajobrazem bez asfaltu. Kościół w ruinie, rozwalająca się plebania. Ale nie od spraw materialnych zaczęliśmy naszą posługę, bo misje to nie jest sprawa tylko infrastruktury. Ja mogę ewangelizować nawet pod palmą. Zresztą mnie nigdy nie przyświecała idea nawracania kogokolwiek.

Jak to?! To po co tam pojechaliście, jeśli nie nawracać?

– Bo jeśli mam mówić za siebie, to uważam, że wszędzie, dokąd idziemy, powinniśmy najpierw zobaczyć człowieka. Jego potrzeby są bardzo konkretne. My pojechaliśmy tam, gdy Kamerun obchodził stulecie chrześcijaństwa. My nie jechaliśmy na spaloną ziemię, miejsce nietknięte obecnością misjonarzy i słowa Bożego. Struktury kościelne istniały, parafie funkcjonowały, w każdej wsi były kaplice.

Powiedział Ojciec, że pojechaliście tam nauczać i wychowywać. Ale inaczej wychowuje się i naucza dzieci w Europie, a inaczej dzieci z zupełnie innego kręgu kulturowego, obyczajowego i historycznego. Tego się nie da nauczyć przed przyjazdem, jak języka.

– To prawda. Dlatego zajęcia w salkach katechetycznych zaczynaliśmy od prawd wiary, katechizmu, tych rzeczy podstawowych. Jak ma się przed sobą 50 czy 70 dzieci nienależycie odzianych, bez butów i z tabliczkami zamiast zeszytów, to w porównaniu z polskimi dziećmi to jest rzeczywiście różnica.

Co było najtrudniejsze przez tych osiem lat misjonarzowania?

– Tamtejsza mentalność i... przywyknięcie do tamtejszego pojmowania czasu. Tam śmiali się z nas, że my mamy zegarki, a oni, Kameruńczycy, mają czas. Ja jestem dość uporządkowanym człowiekiem, dlatego długo nie potrafiłem tego zrozumieć. Tam właściwie jest tak, że jeden dzień to jedno spotkanie. Na wsiach nie ma samochodów. Żeby się spotkać, trzeba przejść nieraz kilkadziesiąt kilometrów. Na przykład do kościoła.

Ale przychodzili.

– No właśnie! To było dla mnie zawsze zadziwiające. Ciągle mam przed oczami osoby starsze, które przygotowywaliśmy do sakramentów świętych – chrztu i Pierwszej Komunii św., które potrafiły przejść 20 km i być na miejscu przed młodymi.

Chciało im się?

– Myślę, że każdy z nas ma w sobie głód wiary, chęć doświadczenia pozazmysłowego, doświadczenia czegoś wyższego, transcendentnego. Mimo że im jest trudniej przygotowywać się do sakramentów, bo nie mają jak my, w katolickim kraju, wsparcia środowiska. Dlatego kiedy po jakichś pięciu latach naszej misji zaczęły pojawiać się pierwsze powołania kapłańskie do pijarów, to było jedno z najradośniejszych wydarzeń na misji. Dziś mamy tam kilkunastu naszych współbraci.

Czy te doświadczenia afrykańskich ośmiu lat dało się jakoś przenieść do Polski, a konkretnie tu, do Cieplic? Na przykład tę kameruńską gorliwość w podążaniu na Msze święte da się przeszczepić?

– Zarówno w Kościele afrykańskim, jak i tutaj, w Cieplicach, wypracowaliśmy taką pijarską metodę pracy, którą nazywamy „duszpasterstwem obecności”, by być stale do dyspozycji wiernych. Nie, że kancelaria czynna tylko w określonych godzinach, tylko być stale „dla”, mieć stale czas „dla”. Żeby iść do grup, żeby z nimi rozmawiać.

Ile takich grup mają pijarzy w swojej cieplickiej parafii? Na podwórzu widziałem całe mnóstwo młodzieży, a jest już popołudnie.

– Mamy tu m.in. grupę ministrantów, scholę dziecięco-młodzieżową, świetlicę środowiskową, grupy przygotowujące do bierzmowania, Żywy Różaniec, duszpasterstwo kuracjuszy. Nic dziwnego, na podwórzu stale jest głośno.

I zgodnie z zasadą „duszpasterstwa obecności”, są ojcowie do dyspozycji tych grup i wiernych cały czas, tak jak to było w Kamerunie. Dzięki tej zasadzie teraz rozmawiamy?

– Na pewno tak (śmiech).