Dzieci z krainy stepów

Agnieszka Kocznur; GN 42/2011 Płock

publikacja 26.10.2011 06:30

Tam widok osamotnionych dzieci wędrujących po ulicach i żebrzących za jedzeniem, które zbierają ze śmietników, nikogo nie dziwi. – Jak im pomóc? – to pytanie, które spędza sen z powiek ks. Wiktorowi Dziurdzi, pochodzącemu z Płocka misjonarzowi, salezjaninowi.

Dzieci z krainy stepów   Archiwum ks. Wiktora Dziurdzi SDB Ks. Wiktor Dziurdzia razem ze swoimi wychowankami. Tak dzieje się w Mongolii – kraju stepów i jurt. Choć jest to państwo o terytorium pięć razy większym od Polski, mieszkają w nim zaledwie trzy miliony ludzi. Ks. Dziurdzia był pierwszym europejskim misjonarzem, który sześć lat temu dotarł do tego środkowoazjatyckiego państwa. Obecnie mieszka w Ułan Bator – najzimniejszej stolicy świata. Tam zajmuje się głównie dziećmi i to tymi najbiedniejszymi z biednych, które na co dzień żyły na ulicy, wysypiskach śmieci czy w kanałach ciepłowniczych. Trafiają one do placówek prowadzonych przez misjonarzy, gdzie dostają drugie życie.

Nie jestem panem

– Dom misjonarza jest tam, gdzie jego serce. Jeśli ktoś kocha kraj, w którym pracuje, kocha tych ludzi, to jego dom jest właśnie tam. Mój jest w Mongolii – mówi ks. Wiktor, który półtora miesiąca temu przyleciał do Polski, aby podratować swoje zdrowie i przejść niezbędne operacje. – Starczy tego odpoczynku, dzieciaki czekają – mówi z uśmiechem misjonarz. Od 2001 r. salezjanie prowadzą w Mongolii kilka ośrodków dla dzieci w tym: sierociniec, szkołę techniczną oraz centrum młodzieżowe. Pomagając dzieciom, zapewniają im wykształcenie, dach nad głową i wyżywienie.

– Zdarza się, że misjonarz jedzie do dalekiego kraju z przekonaniem: „to ja was będę uczył”. Na początku sam miałem takie przekonanie i tak działałem. Ale ludzi to nie przyciągało i szybko to oni zaczęli mnie uczyć, mówiąc: „Ojcze, czemu Ty taki jesteś? My jesteśmy stąd, żyjemy tu i wiemy, jak pewne rzeczy zrobić. Posłuchaj nas” – wspomina ks. Wiktor. – Teraz patrzę na siebie inaczej: „Jestem misjonarzem i chcę razem z wami wzrastać. Na tyle, na ile mogę, chcę uczyć was o Panu Bogu. Ale chcę od was także się uczyć. A wierzyć, to nie znaczy tylko się modlić, to znaczy też szanować i kochać drugiego człowieka. Jestem misjonarzem, ale nie jestem panem, którego należy słuchać. Dopiero traktując ich na równi ze sobą, mogę być przez nich szanowany i lubiany.

Tysiące na ulicy

Jak dzieci trafiają na ulicę? Powody są różne. Wyganiają je rodzice, a czasem same odchodzą. Te starsze często decydują się na taki krok, aby  w ten sposób odciążyć finansowo swą rodzinę. – Na ulicy są tysiące dzieci, nie sposób wszystkim pomóc, bo najpierw musielibyśmy pomóc rodzinie, gdzie jest alkohol, przemoc i bieda – wyjaśnia misjonarz. Przyznaje, że najtrudniej jest mierzyć się z zaburzeniami rozwojowymi u dzieci, które były setki razy bite, poniżane i gwałcone. Jak zaznacza, jego praca misyjna to przede wszystkim wychowanie i edukacja, bo bez niej nie ma szans na normalne życie i przyszłość. – Przygarniając dziecko do ośrodka, trzeba z nim być i je zrozumieć. Tu nie wystarcza teologia. Najpierw trzeba do dziecka trafić, być pedagogiem i psychologiem. Pokazać, co znaczy miłość, przyjaźń. Dopiero później, gdy dziecko wie, że ktoś je kocha i ono umie już kochać, mogę powiedzieć mu: „Wiesz, jest jeszcze Pan Bóg, dla którego jesteś bardzo ważny”.

Dzieci z krainy stepów   Archiwum ks. Wiktora Dziurdzi SDB Na ulicach czy wysypiskach spotkać można nawet czteroletnie dzieci, a czasem całe rodziny. Jedyna taka zapłata

Mimo codziennych problemów, misjonarz nie zniechęca się, lubi pracę z dziećmi. One mówią do niego „father”, a on jest z nimi, żeby cieszyć się każdym dniem, a jednocześnie razem z nimi nosić ich ciężary. Choć jak podkreśla, jego wychowankowie nie są posłuszni i do aniołków im bardzo daleko. – To dzieci bardzo poranione, które poznały życie od najgorszej strony. Muszę im pokazać, że człowiek ma serce, że można być kochanym, a nie tylko wykorzystywanym i bitym. Pokazać, że jest coś takiego jak miłość, przyjaźń, zaufanie – mówi salezjanin. A bywa, że miłość dla tych dzieci to tak wielka abstrakcja, że na okazaną im odrobinę czułości często reagują agresją, gubią się. Z takimi przypadkami misjonarze w ośrodku muszą mierzyć się codziennie. – Chcemy widzieć owoce naszej pracy i ewangelizacji tu i teraz, ale tak nie jest. Nasza praca nie idzie na marne, ale na to trzeba czasu, czasem wielu lat, a czasem pół życia. Ale kiedy widzę, że dzieci są radosne, bawią się i czują się bezpiecznie, to dla mnie największa radość. Gdy dziecko nie wiedziało wcześniej, czym jest uśmiech, a teraz już wie, to największa zapłata – dodaje.

W stepie głębokim

Jak przekonuje płocki misjonarz, Mongolia jest nieogarnioną przestrzenią: wyjeżdża się poza miasto i nie ma nic. Jest step, trawa, gdzieś daleko widać stado owiec, wielbłądów czy jaków. Jedzie się następne 100 km i można kogoś spotkać, kolejne 100 – i nikogo się nie spotka. Katolicyzm oficjalnie pojawił się w tym azjatyckim kraju dopiero po latach represji komunistycznych, czyli na początku lat 90. XX wieku. W stolicy Ułan Bator powstaje coraz więcej sklepów i wieżowców, ale poza centrum można zobaczyć tradycyjnie żyjących prostych Mongołów. Mieszkają w jurtach, czyli specjalnych namiotach. Mają swój kawałek ziemi, ale żyją tylko z hodowli, bo rolnictwa praktycznie tam nie ma. Brakuje odpowiedniej gleby, aby mogło coś urosnąć.

– Lubię Mongolię, jej góry i przestrzenie. Ludzie też są kochani, zżyłem się z nimi i staram się ich zrozumieć. Oni też uczą mnie wielu rzeczy, przede wszystkim szanowania drugiego człowieka – mówi misjonarz. Salezjanie prowadzą katolicką parafię w Darhan. Teraz budują kościół. W Mongolii jest rozdział religii od państwa, misjonarze nie mogą nauczać o Bogu w szkołach czy sierocińcach, dlatego trudno jest ewangelizować. Jak prowadzą misje? Tylko poprzez dawanie świadectwa i przykładu. Religia, duchowość i zaangażowanie religijne zostało wypłukane przez komunizm, ale i tam są ludzie, którzy chcą słuchać o Jezusie.