"Przerażony, zacząłem tłuc nożem w metalowy kubek przy plecaku. Niedźwiedź tylko podniósł głowę, popatrzył i... uciekł". Takich opowieści Michał Gontaszewski ma wiele.
Po dwumiesięcznym wędrowaniu i pokonaniu ponad 1300 km Michał jest już w rodzinnych Polkowicach.
- Od pierwszego dnia marsz okazał się niebezpieczny: strome klify osuwały się spod stóp i groziły upadkiem z dużej wysokości. „Końskie muchy”, kilka razy większe niż u nas, rozcinały skórę i piły krew, wielkie kleszcze, meszki i komary dostawały się pod ubranie mimo szczelnie zapiętych rękawów i moskitiery na twarzy - opowiada.
Po kilku dniach przyszedł też czas na pierwsze spotkanie z niedźwiedziem. - Kiedy go zobaczyłem, był 100 metrów ode mnie. Potężny, majestatyczny. Czułem, że jestem w jego świecie, obcym dla mnie. Zacząłem tłuc nożem w metalowy kubek, który miałem przyczepiony do plecaka. Niedźwiedź tylko podniósł głowę, popatrzył i... uciekł. Całe spotkanie trwało może pół minuty - relacjonuje podróżnik. Jednak, jak zapewnia, największe wrażenie zrobili na nim ludzie i przyroda.
– Kiedy dopadało mnie pragnienie, piłem wodę z Bajkału. Jest bardzo zimna, co uniemożliwia rozwijanie się tam szkodliwych bakterii. Martwe tkanki rozkładane są przez armie maleńkich skorupiaków. Zasilane 336 górskimi rzekami jezioro Bajkał jest krystalicznie czyste. Widoczność pod wodą sięga ponad 40 metrów – mówi.
Michał poznawał też ludzi. – Ci z reguły okazali się dobroduszni i ciekawi mojej wyprawy. Wspomagali mnie kubkiem gorącej herbaty, garścią cukierków, noclegiem. Połowa spotkanych ludzi była potomkami polskich zesłańców. Dlatego słyszałem dużo polskich nazwisk – tłumaczy.
Wyprawa utknęła na granicy Bajkało-Leńskiego Parku Narodowego. Administracja parku zażądała 4 tys. rubli za dzień wędrówki (ok. 400 zł). Michał tyle nie miał. Więc pojechał do Sevierobajkalska. Dalej było coraz bardziej odludnie. Za to niedźwiedzi było więcej.
– Każdego dnia szedłem po ich świeżych śladach. Kiedyś o świcie obudził mnie hałas. Gdy rozpinałem zamek namiotu, dźwięk ucichł, a wokół namiotu były świeże ślady niedźwiedzicy z małym – mówi.
Czasami Michał nie miał co jeść. – Starałem się łowić ryby. Omul i harius były w moim menu. Żywiłem się także pokarmem uwzględnionym w podręcznikach survivalu. Nie chcę wiedzieć, co brałem na ząb – śmieje się. Dziś mówi, że kolejny raz sprawdził swoje możliwości. Poznał ludzi najlepszych i ludzi niebezpiecznych. Ich kulturę i język.
– Widziałem pełnię księżyca nad najgłębszym jeziorem na Ziemi, zawierającym jedną piątą jej zasobów wody pitnej. Była to pierwsza moja wyprawa na tamte tereny, ale na pewno nie ostatnia.
Michał Gontaszewski wsparł swoją wyprawą akcję RAKiJA, mającą pomóc Marzenie Erm, dziewczynie chorej na raka.