Już nie zaklinacze deszczu

Ksiądz Andrzej Cieszkowski pracuje w miejscu, w którym krokodyle podsłuchują ludzi. Zaczyna tam brakować jednego pokolenia i dziadkowie stają się rodzicami, a w Święta Bożego Narodzenia nie ma wieczerzy wigilijnej.

Pochodzi z Ożarowa. Po ukończeniu liceum w Ćmielowie wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu. Święcenia kapłańskie przyjął w 1985 r. z rąk bp. Edwarda Materskiego. Przez rok pracował w parafii w Starachowicach. Potem zgłosił się do Warszawy na kurs przygotowawczy do pracy na misjach. I wyjechał do Zambii. Sześć lat później wrócił do Polski. Pracował w Opocznie i Stąporkowie. I znowu wyjechał do Zambii. Pojawiły się problemy ze zdrowiem. Trzeba było podleczyć serce. Do tego przyplątały się choroby tropikalne. Gdy nabierał sił i był na urlopie zdrowotnym w Stanach Zjednoczonych, znalazł się w miejscu, na które zwróciły się oczy całego świata. Na skutek zamachu terrorystycznego zawaliły się wieże Word Trade Center, a ks. Andrzej akurat zastępował proboszcza miejscowej parafii. – To było dla wszystkich jedno z większych przeżyć. Byłem przy tym, jak wyciągano ludzi i ludzkie szczątki z gruzów. Rozgrzeszałem, modliłem się – wspomina.

Rzeka na przeszkodzie

Po rekonwalescencji, z nowymi siłami misjonarz rozpoczął pracę w Namibii – miejscu, któremu od 2001 r. jest wierny do dziś. Zaczęło się od Andary. Po roku biskup poprosił go o pomoc w kurii. Tak minęły kolejne dwa lata, po których wrócił do Andary. – Moja misja położona jest nad rzeką Kavango i ma 29 kaplic dojazdowych. Prowadzimy internat. Otworzyłem sierociniec dla najbiedniejszych dzieci, które nie mają rodziców. Teren, na którym pracuję, jest właściwie najbiedniejszy w całym rejonie Kavango – mówi ks. Andrzej.

Ludzie żyją tam w malutkich wioskach po dziesięć, dwadzieścia osób. Wśród nich są buszmeni. Najwięcej mieszkańców jest w Andarze i Divundu, które niedługo będzie miastem. Domy w buszu to zwykłe szałasy. Są też takie zrobione z błota. W miastach są już murowane. Ks. Andrzej stara się docierać przynajmniej raz w roku do wszystkich wiosek ze Mszą św. Ale nie zawsze jest to możliwe. Największym problemem są czasowe rzeki, które – wypełnione wodą w porze deszczowej – trudno pokonać.

Misja ma około 100 km długości i 50 szerokości. Ks. Cieszkowski jest tam jedynym księdzem. – Moi starsi parafianie, którzy gdzieś pracowali, dostają emeryturę. Większość to jednak rolnicy. Na małych poletkach uprawiają mahangu, zboże podobne do naszego prosa, i kukurydzę. To jest suchy teren, bez podlewania nic nie urośnie. Wodę biorą z rzeki, a tę do picia ze studni. Studnie kopie rząd i często misjonarze. Z ich utrzymaniem bywają kłopoty, bo psują się pompy, ale kto pojedzie do buszu, żeby je naprawić – opowiada misjonarz.

Nie tylko brak wody przysparza problemów, ale i niebezpieczne zwierzęta. W sąsiedztwie misji są krokodyle. Najczęściej atakują dzieci. W ciągu ostatnich dwóch lat zginęło ich ośmioro. Z krokodylami związanych jest wiele legend. Jedna z nich mówi, że zawsze gdzieś podsłuchują ludzi. Są hipopotamy. – Nie można mylić hipopotama z łagodnym bajkowym hipciem, bo ten prawdziwy jest bardzo niebezpieczny. Potrafi zaatakować łódkę z ludźmi i przełamać ją na pół – wyjaśnia misjonarz.

Ksiądz Andrzej opowiada, jak na poletko, na którym wysiał lucernę, przez dwa miesiące przychodził hipopotam i zjadł całą uprawę. Nie dawał się przegonić. Pewnej nocy chciał zaatakować jednego ze stróżów. Na szczęście udało mu się uciec. Trzeba było zadzwonić do straży ochrony przyrody, żeby zainterweniowała, bo hipopotam, który oddala się od stada, jest wyjątkowo groźny.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Rozpocznij korzystanie