Ksiądz Andrzej Cieszkowski pracuje w miejscu, w którym krokodyle podsłuchują ludzi. Zaczyna tam brakować jednego pokolenia i dziadkowie stają się rodzicami, a w Święta Bożego Narodzenia nie ma wieczerzy wigilijnej.
Stracone pokolenie
W Andarze razem z księdzem pracują cztery hinduskie siostry i polski wolontariusz pochodzący ze Zwolenia, Jacek Sowiński, z zawodu zootechnik. To on zajmuje się zwierzętami. A ma pod opieką 14 krów i około 100 świń. Pan Jacek pod nieobecność misjonarza pomaga w internacie i sierocińcu. Kiedyś misji podlegała również szkoła. Teraz przejęło ją państwo. W internacie przebywa około 150 dzieci. W sierocińcu jest ich dziesięcioro, a na liście do przyjęcia – sto. Zajmują się nimi trzy osoby świeckie. Dzieci w sierocińcu przebywają do 10. roku życia. Później przechodzą do internatu, gdzie mogą być do ukończenia 18 lat, ale doświadczenie pokazuje, że pozostają dłużej.
– Mieszkańcy tych terenów to dobrzy ludzie. Niestety kupują sprowadzany tu alkohol, a ten wyniszcza ich zdrowie. Drugim wielkim problemem jest AIDS. Umiera bardzo dużo młodych ludzi od 18 do 35 lat. I jest tak, że dziadkowie, którzy mają po 60, 70 lat, często muszą zajmować się swoimi osieroconymi wnukami. To jest ogromny problem Afryki. Średnie pokolenie się kończy, a zostają ludzie starzy i dzieci. Trzeba te dzieci w szkołach przygotować do życia – mówi z troską ks. Andrzej.
W Afryce rodziny nie są już tak liczne jak kiedyś. Rodzi się coraz mniej dzieci. Bywa, że jest ich tylko dwoje, czasem czworo. To, co zaskakuje nas, Europejczyków, to to, że dzieci w kulturze afrykańskiej nie są w centrum uwagi. Nie siadają do stołu razem ze starszymi. Zaczynają jeść dopiero wtedy, gdy posiłek skończą dorośli. Może dlatego tubylcy dziwili się, że na terenie misji znalazło się miejsce dla sierot. Do ks. Andrzeja kierowali pytania: „Po co to?”. Odpowiadał: „Żeby przeżyły”. – Tak było na początku. Teraz już rozumieją, że tak postępują chrześcijanie – mówi.
Zmarli pomogą
Żeby zrozumieć mentalność Afrykanów, trzeba tam być, i to dość długo. Jak wspomina nasz misjonarz, na początku swojej pracy tak jak inni księża był przekonany, że wszystko wie, wszystko rozumie. Tak jak inni jechał zbawiać, troszkę zapominając, że to Pan Jezus zbawia, a on ma tylko pomóc. – Potem uczy się człowiek coraz bardziej i bardziej. Spotyka ludzi. Poznaje ich i ich kulturę. Ale uczy się ciągle. Nie ma dnia, żebym nie miał jakiejś lekcji. A szczególna lekcja to lekcja pokory – przyznaje. W Kavango jest 90 procent ochrzczonych. Niestety, wchodzą na te tereny różne sekty, nowe kościoły. Wciąż wielkim problemem są nganga, uliczni doktorzy, skrzyżowanie szamana i znachora. Są uważani za kogoś, kto potrafi rozwiązać wszystkie sprawy, problemy rodzinne, wyleczyć z choroby. Do niedawna cały szczep Thimbukushu zamieszkujący teren misji zajmował się wywoływaniem deszczu. Za modlitwy otrzymywali dary, z których byli w stanie się utrzymać. Od niedawna głód zmusił ich, by zajęli się rolnictwem.
– Bardzo ciekawa jest wiara w zmarłych – opowiada misjonarz. – Jeśli umrze osoba dorosła, to przychodzi bardzo dużo osób na pogrzeb. Ludzie są przekonani, że jest ona blisko Boga i teraz może im pomóc. W swojej jeszcze przedchrześcijańskiej kulturze mają jakiegoś boga, do którego odchodzą po śmierci. To nie jest Bóg w naszym chrześcijańskim rozumieniu, ale jednak bliski. Bardziej modlą się do tych, którzy zmarli, niż za zmarłych. Proszą ich o orędownictwo, deszcz, urodzaj, jedzenie. Jeśli umrze dziecko, to chowają je bez większych ceremonii. Uważają, że nie ma żadnych zasług dla wspólnoty, to i nie może teraz pomóc.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |