Wprawdzie do gdańskiego imiennika pod każdym względem jest mu daleko, niemniej od 15 lat jest dla tarnobrzeżan doskonałą okazją do rozrywki i... uszczuplania portfela. Wszak jak jarmark, to muszą być i zabawa, i handlowanie.
Jarmark daje okazję nie tylko do zaprezentowania własnej twórczości, ale także, a może przede wszystkim pozwala poznać interesujących, nietuzinkowych ludzi – twierdził Wiesław Grochola z Gorzyc, jeden z najwierniejszych uczestników tarnobrzeskiego Jarmarku Dominikańskiego.
Tradycja w starciu z komercją
Pan Wiesław jest jednym z nielicznych przedstawicieli uprawiających tzw. ginące zawody, zajmuje się bowiem kowalstwem, ale nie tym tradycyjnym, lecz artystycznym. Na jarmarku prezentował własne wyroby, niektóre zaś powstawały na oczach nabywców, np. imienne podkówki. – Mam nadzieję, że znajdą się chętni, którzy sami zechcą trochę popracować, bo jest upał i nie mam siły klepać młotkiem – żartował artysta. – Przy okazji nauczą się czegoś. Jednak takim rękodzielnikom jak Wiesław Grochola bynajmniej nie jest zbytnio do śmiechu. Ich zawody, niegdyś bardzo wzięte, dzisiaj stają się wielką rzadkością. Dla młodszego pokolenia zaś nawet egzotyką.
– Nie sposób utrzymać się obecnie z kowalstwa, a przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu kowal należał do najbogatszych gospodarzy we wsi – stwierdził pan Wiesław. – Ja traktuję to jako swego rodzaju hobby, którym zajmuję się po godzinach pracy. Na jarmark przyjeżdżam właściwie już z przyzwyczajenia, chociaż w stosunku do tych pierwszych zmienił się, i to na niekorzyść – dodał z goryczą. – Proszę spojrzeć, ilu tu jest prawdziwych rzemieślników wystawiających własne wyroby. Można policzyć na palcach jednej ręki. Reszta to chińszczyzna i komercja. Żal, że tak fajna impreza zmierza jak większość ku komercjalizacji i tandecie.
I coś w tym jest. – Dlaczego nie ma tradycyjnych naszych baloników dla dzieci, tylko te chińskie kolorowanki? – irytowała się babcia, która chciała kupić wnukom balony, o jakich śpiewał przed laty Janusz Laskowski. Ale były za to drewniane motyle i inne zabawki, które strugał niezmordowany artysta ludowy z Trześni Jan Puk.
– Na tarnobrzeski jarmark przyjeżdżam od samego początku. Czasami rowerem, bo z Trześni to przecież niedaleko, a czasami ktoś mnie podrzuci samochodem – opowiadał artysta, strugając kozikiem ramiona do wiatraka. – Lubię tu bywać, bo można porozmawiać z ludźmi, spotkać znajomych. Jarmark znany jest w całej Polsce, przyjeżdżają tu ludzie nawet z bardzo odległych miejscowości. Zawsze to coś innego niż takie zwykłe, codzienne życie. Miasto ładnie nas przyjmuje, ja jestem w uprzywilejowanej sytuacji i za stragan nie muszę płacić. Przecież na tych zabawkach cudów nie zarobię.
Panu Janowi trudno coś zarobić, bo większość swoich zabawek rozdaje. – Nie chodzi o pieniądze, ale o to, by dać innym, zwłaszcza dzieciom, radość. Lubię też pokazywać, jak wykonuje się drewniane zabawki, jak należy operować narzędziami – podkreślał artysta. Ostatnio został zaproszony do Kazimierza Dolnego, gdzie przez dwa dni uczestniczył w Targach Sztuki Ludowej. – Byłem pierwszy raz i z pewnością nie ostatni – zapewniał.
Przyjeżdżając na tarnobrzeski jarmark, artysta próbuje przygotować nowe zabawki. – Staram się każdego roku przywieźć jakieś nowości. Zwłaszcza że moje wyroby chętnie kupują stali klienci, którzy mają już całe ich kolekcje. Przychodzą i pytają: co pan ma nowego? Nie mogę zatem zaproponować im zabawek, które już mają – tłumaczył. A na ten rok przygotował kołyski, koguciki i wiatraki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |