Borówka to wymagająca dziewczyna. Potrzebuje cierpliwości i troski przez okrągły rok. Potrafi się jednak pięknie odwdzięczyć za starania, o czym przekonaliśmy się na największej plantacji w Polsce, w podlaskich Białousach.
Pracowite wakacje
Jerzy Wilczewski znalazł z borówką wspólny język. Po tym, jak się okazało, że uprawa porzeczki i róż jest nieopłacalna, zajmuje się tylko tą rośliną. Państwo Wilczewscy mają ziemię nie tylko w Białousach, ale także w Słojach za Sokółką, a nawet pod Gołdapią. – Mamy tyle ziemi „dzięki” panu Balcerowiczowi. Kolejne działki kupowaliśmy od upadających PGR-ów i od osób prywatnych. Tu poletka zawsze były małe, dlatego nasze gospodarstwo jest tak poszatkowane – tłumaczy. Rzeczywiście, jeżdżąc pomiędzy poszczególnymi częściami gospodarstwa musimy pokonać spore odległości. Niektóre działki otrzymali za pochówek, jak się tu mówi, „dla dobrych ludzi”. Przy jednym poletku mijamy przydrożny krzyż z nazwiskami dawnych właścicieli.
W czasie zbiorów w samych Białousach pracuje ponad tysiąc osób. To głównie pracownicy sezonowi, i to nie tylko mieszkańcy okolicznych wiosek. – U nas niczego takiego nie ma, a trzeba trochę na studia zarobić, więc przyjechałam tutaj – mówi Ania, która przybyła aż z Podkarpacia. Stawki są ładne: nie ona jedna mówi, że można tu dobrze zarobić. Większość zbierających to osoby młode. Podczas gdy ich koledzy wędrują po górach lub opalają się nad jeziorem, oni przyjeżdżają na miesiąc, dwa, zarabiają, a to na naukę, a to na realizację swoich marzeń. To ciężka praca, ale na przykład 75-letnia pani Honorata z Białegostoku mówi, że na borówkach… odpoczywa. To brzmi trochę jak żart: słońce praży, nie zawsze owoce rosną na wyciągnięcie ręki, dziennie trzeba kilkadziesiąt razy kursować między krzakami a stanowiskiem brygadzistów, gdzie zdaje się napełnione pojemniki. Jednak zbieracze nie wyglądają, jakby zgrywali twardzieli, którzy w rzeczywistości wieczorem słaniają się na nogach. – Monotonia? Absolutnie! Te babki, z którymi pracujemy, mają takie teksty, że trudno się nudzić. A co jakiś czas jest „wojna” i też jest zabawnie – opowiada uczennica liceum, Ewelina, która przyjechała do Białous z siostrą. Niebawem Jerzy Wilczewski demonstruje nam, co to znaczy. Najpierw ostrzega wszystkich pracowników w okolicy, a potem uruchamia działo przeciwgradowe. Z rury wychodzącej z dachu chaty wydobywa się kilka potężnych huknięć. To wystrzał dwutlenku węgla i pary wodnej rozładowuje chmurę gradową.
Módl się i pracuj
– Pół minuty gradu może zniszczyć całą plantację. Dlatego trzeba inwestować w tego typu sprzęt. Przy okazji całej wsi nie grozi grad – tłumaczy Wilczewski. To niejedyne zagrożenie dla borówki. Wśród krzaczków stoją też wiatraki przeciwprzymrozkowe, które mają za zadanie ściągać na wiosnę i jesień w dół ciepłe powietrze. Ponadto nie tylko ludziom smakują borówki, więc na wiosnę nad sadzonkami latają paralotniarze, przeganiając ptaki. W zimie praca się nie kończy. Trzeba zadbać o to, by pod krzaczkami znalazła się ściółka, rośliny, wcześniej rosnące w donicach, zanieść do pomieszczeń, by nie zamarzły, a także zadbać o sprzęt. – Moja babcia uważała, że Pan Bóg stworzył człowieka po to, żeby modlił się, pracował, trochę zjadł, poszedł spać i następnego ranka zaczynał znów to samo. Gdy po wykonaniu jakichś obowiązków położyłem się, by odpocząć, ganiała mnie, krzycząc: Jak ci nie wstyd! Pan Bóg dał ci taki piękny dzień, a ty go marnotrawisz! Ten głos słyszę do dziś – śmieje się Wilczewski. I dodaje: – Od 60 lat nie miałem ani dnia urlopu. W gospodarstwie jest tyle pracy. I jest mi z tym dobrze, nie czuję się zmęczony.
Wieczorami osiedle domków zaludnia się mieszkańcami, którzy na werandkach gotują sobie kolację. W centralnym miejscu między chatkami jest boisko do siatkówki. Sam pan Wilczewski chętnie w wolnej chwili dogląda swoich jeleni. To jego pasja: ma ich ponad 2 tysiące. Nie jest to jednak tylko drogie hobby, ale także druga finansowa noga, na której opiera się gospodarstwo. Żywe zwierzęta sprzedawane są m.in. do Rosji i Niemiec. Babcia Wilczewska byłaby dumna.