publikacja 31.08.2015 06:00
„Jeśli pani do nas nie przystanie, pozbawimy panią wszystkiego”. „Co takiego możecie mi odebrać?” – zapytała. „Ma pani syna. To taki żywotny dzieciak. Jest ryzyko, że wpadnie pod samochód albo spadnie z dachu”. Wtedy zdecydowała się na wyjazd z kraju.
Elżbieta Potrykus – jak sama mówi – urodziła się buntowniczką. I od kiedy pamięta, miała cięty język. Dlatego, kiedy fala strajkowa zalała Polskę w sierpniu 1980 r., nie wahała się ani minuty, po której stronie barykady powinna stanąć. W Koszalinie, gdzie mieszkała i pracowała, zaczęła tworzyć Międzyzakładową Komisję Związkową. Była jedną z najważniejszych działaczek „Solidarności” w kraju. – Nasz entuzjazm postanowił zgasić gen. Jaruzelski. Wielu moich kolegów i koleżanek zostało aresztowanych i internowanych. Mnie wówczas ominęły represje. Do czasu – opowiada.
Chcę pracy, nie zasiłku!
Pani Elżbieta jako radca prawny zaczęła pomagać pozbawionym wolności solidarnościowym działaczom. – Komisarz wojskowy odsyłał mnie do prokuratora, a prokurator kazał mi iść do komisarza. Obaj na mnie krzyczeli. „Jestem prawnikiem i mam prawo wiedzieć, co się dzieje. Proszę na mnie nie pokrzykiwać” – odpowiadałam. Po 13 grudnia 1981 r. pani Elżbieta zaangażowała się w tworzenie nieformalnych struktur „S”. Publikowała w prasie podziemnej, kolportowała ulotki i zrywała reżimowe plakaty. Jak wynika z dokumentów IPN, Służba Bezpieczeństwa rozpracowywała ją od 1980 r.
– Byłam straszona, w moim mieszkaniu przeprowadzano rewizje, trafiałam do aresztu na kilkadziesiąt godzin. Nic konkretnego na mnie nie mieli, więc wypuszczali – wspomina. – Skoro w taki sposób nie potrafili mnie złamać, spróbowali z innej strony – dodaje. W 1985 r. pozbawiona została prawa do wykonywania zawodu. – Przez rok szukałam pracy w ponad 52 zakładach. Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. Nawet jako woźnej – mówi. Głośno zaprotestowała podczas pochodu pierwszomajowego. Wraz z małoletnim synem Wojtkiem przed trybuną honorową w Koszalinie ustawiła się z dużym transparentem: „Chcę pracy, nie zasiłku dla bezrobotnych”.
Zamiast barszczu coca-cola
Kiedy po raz pierwszy pomyślała o wyjeździe z kraju? – Po utracie pracy wspierały mnie „Solidarność” i Kościół. Jakoś dawałam radę. Pękłam dopiero wtedy, kiedy zaczęli straszyć, że zrobią krzywdę mojemu synowi – przyznaje. – Pamiętam moją rozmowę z mamą skatowanego Grzegorza Przemyka na pogrzebie ks. Jerzego Popiełuszki. Powiedziała mi wtedy: „Jeśli esbecy zaczną wspominać o dziecku, to znaczy, że planują zrobić mu krzywdę. Nie lekceważ tego”. Te słowa stały się prorocze – mówi. 10-letni Wojtek zaczął być śledzony, a podczas jednego z przesłuchań funkcjonariusz SB zaczął grozić pani Elżbiecie. Mówił, że synowi może przydarzyć się wypadek. Zadzwoniła do Lecha Wałęsy. To on pomógł jej załatwić formalności w ambasadzie.
Razem z Wojtkiem w 1987 r. trafili do niewielkiego miasteczka Utica w stanie Nowy Jork. – Nie znałam języka, nie miałam na miejscu żadnych znajomych. Byłam przerażona – wspomina. Miejscowa organizacja zajmująca się uchodźcami przydzieliła pani Elżbiecie ciasne mieszkanie tuż nad nocnym barem. – To była nora. Ciemno. Strasznie gorąco. Standard dużo gorszy niż w socjalistycznej Polsce. A hałasy dobiegające z dołu były nie do wytrzymania. Głośna muzyka, krzyki, policyjne syreny. Zaczęłam płakać. Wtedy podszedł do mnie syn i powiedział: „Mamo, nie becz. Nie dałaś się komunistom, teraz też sobie poradzisz”.