Ja już z żoną ustaliłem: w razie „W” ona wyjeżdża, ja zostaję – mówi Rafał Zandberg. Na razie strzela głównie z replik, a nie z prawdziwej broni. Jednak nie jest to tylko zabawa. Rafał i podobni mu miłośnicy wojskowości już niedługo będą mogli zasilić szeregi Obrony Terytorialnej.
Ma męża i osiemnastoletnią córkę. Pracuje jako event manager w warszawskiej korporacji. Jest drobnej budowy, jasne włosy kryje czapka, choć może bardziej przydałby się hełm. Raz tak skoncentrowała się na celowaniu w nieprzyjaciela, że nie zauważyła, że i w nią ktoś mierzy. Dostała prosto w czoło. Burza wstąpiła do Sekcji we wrześniu zeszłego roku. Po co? Chciała spędzać czas z mężem i zrozumieć, co takiego fascynuje go w bieganiu po lesie z karabinem strzelającym plastikowymi kulkami. Ale był i drugi powód. – Widzę, co się dzieje we Francji. Chcę umieć się obronić – wyjaśnia.
Partyzanci z Kampinosu
Czas akcji: piątek wieczorem. Każdy, niezależnie od pory roku. Miejsce: Puszcza Kampinoska. Sosnowy las, teren na przemian piaszczysty i bagienny, pozostałości bunkrów i leje po bombach powstałe jeszcze w czasie II wojny światowej – słowem wszystko, co potrzebne. Oprócz strzelnicy, ale tę członkowie Sekcji urządzili sami. Wystarczyły polana, kilka słupków i zawieszone na nich kartki, na których widnieją dwie litery T. Mniejsza symbolizuje korpus, większa głowę. Tak samo wyglądają tarcze strzeleckie dla żołnierzy, przynajmniej tych początkujących. Nie ma na nich sylwetki człowieka, bo nie chodzi o to, żeby rekrut rozbudzał w sobie agresję, tylko żeby uczył się techniki strzeleckiej. Sekcja należy do stowarzyszenia ObronaNarodowa.pl. Tam nosi nazwę Drużyna 8., a na ćwiczenia przychodzi 14 osób. Na własnych treningach Sekcji frekwencja bywa nieco wyższa. Większość członków grupy ma przynajmniej 35 lat. Jeden jest menedżerem w banku, inny w firmie telekomunikacyjnej, są też trener personalny i wojskowy sanitariusz, weteran misji zagranicznych. Jemu nie trzeba tłumaczyć, co to wojsko. Sam dzieli się wiedzą z kolegami. Jednak to nie on stoi na czele Sekcji. Kieruje nią Rav, prywatnie absolwent SGGW i właściciel firmy ogrodniczej. Naprawdę nazywa się Rafał Zandberg, ale wzorem sił specjalnych w grupie nie używa się imion, tylko pseudonimów. Nawet poza ćwiczeniami.
Godzina czwarta minut trzydzieści
Rav, mimo słusznej postury, nie wygląda groźnie. Ale lubi walczyć. Kiedyś trenował siatkówkę. – To też była walka – z rywalem i ze sobą – tłumaczy. Potem, już amatorsko, ćwiczył szermierkę bronią historyczną. Później przerzucił się na paintball i strzelanie z ASG, czyli replik broni miotających małe kulki. Kiedyś wspólnie ze znajomymi na prywatnej działce zbudował poligon z przeszkodami. Zaangażował się też w działania grupy miłośników militariów tworzoną przez ludzi z Kościoła Zielonoświątkowego. To miała być męska przygoda dla ojców i synów. Z tej grupy wyrosła Sekcja. Rav był też w regularnym wojsku. Zgłosił się na przeszkolenie i trafił do jednostki. Nie do końca wiedział, na co idzie. Doświadczenie przydało się, ale wspomina je bez zachwytu. Przyjechali ludzie z całej Polski. Kilka osób odpadło, bo dopiero na miejscu urządzono komisję lekarską, a niektórzy mieli nadwagę czy wady serca.
Z Ravem znalazło się w oddziale 12 osób, większość z wyższym wykształceniem. Dowódcy ich nie oszczędzali: musztra, poligon, trochę strzelania, wyrażana po wojskowemu krytyka za pomylenie stopnia. Żołnierski standard. – Trwało to miesiąc. W domu zostawiłem żonę w 6. miesiącu ciąży i z dwójką dzieci. Musiała jeszcze pokierować firmą. Dobrze, że był listopad, więc sezon ogrodniczy się skończył – opowiada.
Uciekaj z samochodu
Członkowie Sekcji twierdzą, że ich szkolenia są bardziej urozmaicone niż te w wojsku. W armii na strzelnicy wszyscy są ustawieni w jednej linii i na komendę odkładają broń. ObronaNarodowa.pl ćwiczy wycofywanie pod ogniem osłonowym – jedna linia strzela, druga czołga się w taki sposób, żeby nie dostać w plecy od swoich. Jest też nauka obchodzenia się z wyrzutniami rakiet, choć o wystrzeleniu prawdziwego pocisku nie ma mowy – jeden kosztuje 100 tys. zł. Można poćwiczyć też zakładanie pułapek. – Jeśli zasadzka jest zrobiona jak trzeba, zaatakowany nie ma szans – mówi Burza. Sekcja niedawno sama wpadła w pułapkę. – Jechaliśmy busikiem. Było ciasno, wszyscy martwili się, czy broń jest zabezpieczona. Dojeżdżamy na miejsce, otwieramy drzwi – i od razu jesteśmy pod ogniem. Nikt nie przeżył. To nas nauczyło, że z ostrzeliwanego samochodu trzeba natychmiast wyskakiwać bez zastanawiania – opowiada Burza.
Jeszcze zanim Sekcja związała się z Obroną Narodową, udawało się czasem sprowadzić na szkolenie kogoś z doświadczeniem wojskowym. Mundurowi nie chcieli jednak zdradzać zbyt wielu tajemnic swojego fachu i na część pytań po prostu nie odpowiadali. Niektórzy wręcz zachowywali się tak, jakby bardziej interesowało ich zdobycie wiedzy o grupie niż nauczenie jej czegoś. Zdarzały się i przypadki zupełnie jawnej kontroli. Kiedyś Sekcja wzięła udział w ćwiczeniach, które organizował m.in. ktoś o bliskowschodnio brzmiącym nazwisku. Na miejscu pojawili się panowie z ABW, którzy uprzejmie poprosili o pełną listę uczestników imprezy.
Za własne
Co jest potrzebne na treningu? Przede wszystkim okulary ochronne. Nie wolno ich zdejmować przez cały czas trwania ćwiczeń. Kulkę z ASG zatrzymają już takie za 20 zł. Prawdziwe gogle balistyczne kosztują 10 razy więcej. Mundur z demobilu można kupić za 150–200 zł. Buty zaczynają się od 250 zł. Za przyzwoitą kamizelkę taktyczną trzeba zapłacić jakieś 600 zł, czasem dwukrotnie więcej. 600–700 zł to cena karabinu ASG, a potrzeba do niego 6 lub 7 magazynków, po 30 zł za sztukę. Przydadzą się jeszcze ochraniacze na kolana i łokcie. Naszywka ze św. Michałem Archaniołem nie jest obowiązkowa, ale członkowie Sekcji ją noszą, bo nie wstydzą się tego, w co wierzą. Całe wyposażenie to wydatek przynajmniej 3 tys. zł. Niektóre części ekwipunku mają tańsze zamienniki, ale podczas akcji tandeta się nie sprawdza. – Kiedyś złapałem „rannego” kolegę za kamizelkę. Trzasnęła mi w rękach – opowiada Jachu, jeden z najmłodszych członków Sekcji. Zaraz dodaje, że nie trzeba kupować od razu całego uniformu i sprzętu. Na początku koledzy pożyczą, a jeśli kupią coś nowego, starsze rzeczy mogą oddać. Być może będzie łatwiej, kiedy powstanie zapowiadana przez ministra Antoniego Macierewicza Obrona Terytorialna. Wtedy wyposażenie ma być finansowane przez państwo.
Partyzantka w czasach dronów
Stworzenie Obrony Terytorialnej to sztandarowy projekt Antoniego Macierewicza, choć nie on wpadł na pomysł stworzenia ochotniczych jednostek złożonych z cywilów, których w razie potrzeby można wezwać do akcji. Koncepcję jeszcze w latach 90. opracował Romuald Szeremietiew, wówczas wiceminister obrony. Przez długi czas plany leżały w szufladzie. Teraz zamierzenia MON są konkretne: w tym roku 3 brygady we wschodniej Polsce, za rok 3 kolejne, do 2019 r. zakończenie etapu organizacyjnego, a do 2021 r. całości. Polska ma mieć wtedy 364 kompanie OT pogrupowane w 86 batalionów. – W każdym województwie będzie dowództwo brygady OT, z wyjątkiem województwa mazowieckiego, gdzie najprawdopodobniej będą potrzebne dwa dowództwa – zdradza Bartłomiej Misiewicz, rzecznik MON. W każdym mieście wojewódzkim ma powstać batalion, a w każdym powiecie kompania Obrony Terytorialnej. Tyle informacji oficjalnych. Szczegółowy plan ma być gotowy w pierwszej połowie kwietnia i będzie niejawny. Czym ma się zajmować OT? Prowadzeniem rozpoznania, ochroną obiektów, dywersją na terytorium zajętym przez wroga i zwalczaniem dywersji z jego strony. A w czasie pokoju np. pomocą ludziom w czasie klęsk żywiołowych. Przede wszystkim zaś ma dawać potencjalnemu wrogowi do myślenia.
– Trzeba pokazać nieprzyjacielowi, że w razie czego cały naród stanie do obrony – tłumaczy Romuald Szeremietiew. Krytycy tworzenia Obrony Terytorialnej twierdzą, że takie oddziały nie będą miały szans w starciu z nowoczesną armią. – To dlaczego nie wyśle się nowoczesnej armii i nie zlikwiduje Państwa Islamskiego? – pyta Romuald Szeremietiew. – W Iraku bez trudu rozbiliśmy regularne wojsko, ale miliony ludzi poszły do domu z kałasznikowami i do dziś nie ma tam stabilizacji. Podobnego zdania jest Michał Jach, poseł PiS, szef sejmowej komisji obrony. – W Afganistanie to właśnie takie grupy sprawiają najwięcej problemów. Na Ukrainie, kiedy wojsko było w słabej kondycji, ludzie sami skrzykiwali się do walki. Bandyci, choć mieli ciężką artylerię, nie osiągnęli sukcesu – przypomina poseł.
Drzwi otwarte
Nieoficjalnie wiadomo, że w skład OT ma wejść ok. 46 tys. osób, a rekrutacja ruszy pod koniec kwietnia. Według wyliczeń z czasów poprzedniego rządu do grup proobronnych należy w Polsce 35 tys. ludzi. To oni będą najmilej widziani. – Umieją obchodzić się z bronią, potrafią działać w grupie, nie boją się wyzwań – wylicza Michał Jach. – W grupach proobronnych są ludzie naprawdę dobrze przeszkoleni. Niektórzy, jeśli się zgłoszą, mogą zostać dowódcami drużyn czy plutonów. Burza chciałaby wstąpić do OT, ale chyba nie znajdzie czasu. – Zależy, jak to będzie wyglądać – mówi z kolei Rav. – Powtórka ze szkolenia wojskowego mi się nie marzy, ale jeśli będzie odpowiednio zorganizowane, to bardzo chciałbym znaleźć się w czymś takim. Przecież właśnie to robimy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |