Gesty Jana Pawła II- fragment

Mowa gestów

Mówiono o nim: „Papież gestów”. Tych spektakularnych (takich jak wizyta w synagodze i w meczecie, prośba o przebaczenie za grzechy ludzi Kościoła, spotkanie w Asyżu i pielgrzymka do Ziemi Świętej...) i tych zwyczajnych (takich jak przytulenie, uśmiech, ucałowanie ziemi i machnięcie ręką...). Dzięki tym pierwszym obdarzyliśmy go przydomkiem „Wielki”; dzięki tym drugim – w kwietniu 2005 roku płakali po nim ludzie na całym świecie. Bo czuli (a nie tylko wiedzieli), że ich kochał.
Gesty to szczególny rodzaj komunikacji, specjalny „język” – Jan Paweł II doszedł w nim do perfekcji. „On nigdy nie mówił dużo o uczuciach – wspomina Arturo Mari. – Wyrażał je wzrokiem, gestem: kładąc rękę na ramieniu, zaciskając ją na barku”. Niewykluczone, że w takiej powściągliwości ukształtował go ojciec, zawodowy żołnierz, asceta. Niewykluczone, że tego uczył go Mieczysław Kotlarczyk: potęgi słowa wspartego jednym prostym i czytelnym gestem. Niewykluczone, że on – sierota – rozumiał, jak ważna jest „mowa ciała”. I że on – filozof, spec od antropologii filozoficznej – pojął (i umiał to zastosować w praktyce), iż budujemy swoją tożsamość poprzez symbole. Ale może były i inne powody sięgnięcia przezeń do mowy gestów? Papież miał wielki talent językowy, niemniej – i warto o tym pamiętać – nigdy nie był „dwujęzyczny”; każdy język (każdy poza polskim – nawet włoski, którego najczęściej używał) był dlań obcy. Był jak... knebel. Według Krzysztofa Zanussiego (któremu zawdzięczam tę hipotezę) Jan Paweł II miewał „kłopoty ze słowami”, zwłaszcza gdy improwizował. I dlatego „komunikował się ponad słowami” – w mowie uniwersalnej, powszechnie zrozumiałej.
Stara katechizmowa definicja sakramentu mówi, że to widzialny znak niewidzialnej łaski oraz że sakrament sprawia to, co oznacza.
Widziałem kiedyś fotografię, na której papież Jan Paweł trzyma rękę na barku mojego znajomego. Zwyczajny gest, a wygląda jak... pasowanie na rycerza. Albo przekazanie dziedzictwa. Tak też czuje się ten mój znajomy: jak ktoś „posłany” do świata. I ja go rozumiem (a to, że takich zdjęć są dziesiątki tysięcy, nie ma tu nic do rzeczy. Przecież Papież mówił do każdego z nas: „Jesteś moją nadzieją!”; „Wstań, chodźmy”).
Pisał niegdyś o „Słowiańskim Papieżu” Juliusz Słowacki:
„Sakramentalną moc on pokaże,
świat wziąwszy w dłoń. (...)
Boga pokaże w twórczości świata
jasno jak dzień”.

Czy można objawić Boga – „jasno jak dzień” – za pomocą zwyczajnych gestów, takich jak położenie ręki na ramieniu, pogłaskanie policzka, zabawa z dziećmi?
Papież Paweł VI, zapytany kiedyś o swego wielkiego poprzednika Jana XXIII, odpowiedział cytatem z książki Schwarz-Barta Le dernier de Justes: „Dziecko żydowskie pyta starca, co powinien robić sprawiedliwy [hebr. cadik]. Starzec odpowiada bez wahania: «Czy żądasz od słońca, żeby coś robiło? Ono wschodzi, zachodzi, rozwesela dusze»”.
Tak właśnie żyją święci.


Machnięcie ręką

16 czerwca 1999 roku – dzień po chorobie, z powodu której zastanawiano się nawet nad przerwaniem pielgrzymki do Polski – Jan Paweł II odwiedził rodzinne Wadowice. Była to wizyta inna niż pozostałe. Na chwilę zapomniano o kolejnych punktach programu, a Ojciec Święty snuł wzruszającą opowieść o swojej „małej ojczyźnie”: o ludziach, których tu spotkał, o przyrodzie i o kulturze... O tym, co go ukształtowało. Był wtedy – widzieliśmy to na własne oczy – naprawdę szczęśliwy. A nam „serca pałały” – i rodziła się między nami jakaś nowa więź... I zaczynaliśmy, być może, pojmować, co miał na myśli biblijny autor, kiedy pisał o dniach stworzenia: „I widział Bóg, że było dobre...”.
Ale czas gonił i ludzie odpowiedzialni za harmonogram pielgrzymki usiłowali przerwać ów serdeczny dialog Ojca z mieszkańcami Wadowic i z nami wszystkimi. Tak jakby nie do końca rozumieli, o czym on mówi. Jakby myśleli: „To przecież nic ważnego! Ot, takie wspominki starszego człowieka. A tu czekają rzeczy naprawdę ważne! Na przykład koronacja obrazu...”.
Nigdy nie zapomnę tamtego machnięcia ręką, kiedy jeden z księży przerwał w końcu Papieżowi, żeby kontynuować celebrę. W tym momencie – jestem o tym przekonany – byliśmy świadkami zderzenia dwóch różnych modeli religijności. W jednym z nich chrześcijaństwo oznacza moje „dzisiaj” („tu i teraz”), o którym mówię Bogu i w którym towarzyszy mi Chrystus; w drugim – chodzi przede wszystkim o rytuał.
Wtedy, w Wadowicach, na chwilę ukazała się nam inna twarz życia wewnętrznego, zbyt często kojarzonego z nudą takich czy innych nabożeństw. Była to twarz szczęśliwego człowieka, który kocha ludzi i świat i kocha życie w jego konkrecie. W tym momencie ujrzałem „jakby w zwierciadle, niejasno” niebo. I zrozumiałem absurd pytań o to, czy „tam” będzie nudno. A jeśli czasem zdarza mi się jeszcze mieć co do tego wątpliwości, wystarczy, że spojrzę na zdjęcie z Wadowic... I przypomnę sobie słowa Pisma: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało (...), jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2, 9).
Jakaż nadzieja!
Doświadczenie śmierci Jana Pawła II i oczekiwanie jego rychłej beatyfikacji każe mi na nowo przemyśleć tajemnicę świętych obcowania. Święty to przecież ktoś bliski, kochany, to przyjaciel – a nie postać stojąca wysoko na ołtarzu. Dzielę się z nim moją radością, opowiadam mu o problemach i zwierzam się z lęków – a nie tylko płacę trybut należnej modlitwy. Ze świętym mogę sobie zatem... pogawędzić. Także o kremówkach. I o tym, że boję się śmierci. Tak, dzięki Janowi Pawłowi II zaczynam odkrywać świętych: przyjaciół, których proszę o pomoc i modlitwę. Opowiadał mi znajomy, jak na śmierć Ojca Świętego zareagowała jego starsza, mocno schorowana ciocia. Napierw pojawiło się w niej uczucie osierocenia, które wkrótce jednak zamieniło się w... radość. „Teraz – powiedziała owa pani – kiedy będę miała problemy z chodzeniem, poproszę go o pomoc. I już nie będę musiała jechać do Rzymu i starać się o audiencję!”
W tamtym machnięciu ręką na rynku w Wadowicach, 16 czerwca 1999 roku, dostrzegam również jakąś rezygnację. I zgodę – na to, że nie jest już panem samego siebie. Tak jak mówi o tym Ewangelia, którą często w ostatnich latach przywoływał Papież: „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, (...) inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21, 18).
To była zgoda na ogołocenie.
Sześć lat później, w Niedzielę Wielkanocną, 27 marca 2005 roku, Jan Paweł II stanął w oknie Pałacu Apostolskiego, żeby udzielić zgromadzonym błogosławieństwa Urbi et orbi. Uczynił to w milczeniu, bo – pomimo prób (podejmowanych z ogromnym wysiłkiem) – nie udało mu się wypowiedzieć ani słowa. Kilkakrotnie uderzył przy tym ręką w poręcz fotela – czuł się taki bezsilny. Wyglądał, jakby miał się za chwilę rozpłakać. A my patrzyliśmy na to jego cierpienie... I wydawało się nam, że – choć to Wielkanoc – znaleźliśmy się z powrotem w Ogrójcu.
Wtedy również wychynęła ku nam jeszcze inna twarz życia wewnętrznego – i czuliśmy, że tu idzie o najpoważniejszą rzecz na świecie: o śmierć. I o życie.
A potem był pogrzeb. I homilia kardynała Ratzingera, który powiedział: „Możemy być pewni, że nasz umiłowany Papież stoi obecnie w oknie w domu Ojca, spogląda na nas i nam błogosławi”.
Zdawało mi się nawet, że go widzę. Uśmiechał się: jak wtedy w Wadowicach.
«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Rozpocznij korzystanie