Fragment książki "Kanalie też mają duszę" wydanej nakładem wydawnictwa Promic. To autentyczna historia - zapis długiej i trudnej drogi do ocalenia dwunastoletniego dziecka paryskiej ulicy.
Nazajutrz po wizycie z wolna zaczynam rozumieć natarczywość niektórych gniewnych spojrzeń tego chłopca. Dostrzegam przyczynę wulgarnych słów i antyspołecznych gestów. Przemierzając ulice miasta, z upływem godzin pojmuję, dlaczego ten dzieciak z całej siły kopie każdy mijany w parku czy w metrze kosz na śmieci, ściągając na nas gniewne uwagi przechodniów.
Sam staję się przy nim niczym trędowaty, na którego patrzy się z nieżyczliwością. Ludzie zapewne uznają mnie za nazbyt pobłażliwego ojca – takiego, co to zwyczajnie ma w nosie wychowanie dziecka. W rzeczywistości natomiast zgadzam się na te wyskoki raczej po to, żeby przeniknąć do osobliwego świata Gabriela. Mimo iż przy każdym kroku za moimi plecami wybucha z hukiem odpalona przez niego petarda. A ja bezskutecznie próbuję nad nim zapanować... Mój paryski łobuziak ma to gdzieś! Nie jest w stanie okiełznać emocji i zapanować nad zachowaniem. Manifestuje agresję, wysyłając mi zakodowany sygnał: „Na razie jesteś dla mnie takim samym dorosłym jak wszyscy inni”.
To spotkanie powoduje odmianę mojej relacji z Bogiem. Prawdziwa odpowiedzialność zawsze prowadzi serce ku większej głębi. Od tej pory nie wystarczy mi już spędzanie trzydziestu minut przed tabernakulum podczas uczestnictwa w dziennym oficjum – potrzebuję dwa razy więcej czasu na modlitwę. Odkąd poznałem tego chłopca, Pan domaga się, bym wydłużył moje spotkania z Nim. Codziennie przychodzę do kościoła Saint-Gervais i modlę się z mnichami ze Wspólnot Jerozolimskich, spędzając w ten sposób kolejne godziny moich najpiękniejszych lat.
Ale nie da się wziąć na siebie odpowiedzialności za dusze i jednocześnie pozwalać sobie na luksus marnowania czasu przeznaczonego na modlitwę. W sercu tego chłopca nie dokonałoby się żadne uzdrowienie, jeśli nie wstawiałbym się za nim u Boga... Co rano spędzam więc godzinę na adoracji w chłodzie ogromnego kościoła, wznoszącego się w centrum IV dzielnicy Paryża. Co rano w pełnym pokoju zapamiętaniu i łagodnym uporze tłumaczę mojemu Bogu, że to dziecko staje się jak gdyby moim i że powinien potraktować sprawę poważnie. Chłopak oswoił moje serce, to pewne! Udało mu się – ten niewiarygodny uśmiech, wybuchy złości, ten orientalny sposób unoszenia się gniewem na wszystko...
Zaczynam rozmawiać o tym wszystkim z Panem. Modlitwa karmi się tą odrobiną umęczonego człowieczeństwa. A Bóg wiernie mi odpowiada, co rano, niby lekki powiew odczuwany w głębi duszy. Podczas jednej z takich modlitw w wielkim wewnętrznym poruszeniu przychodzi mi na myśl, że On chce, abym stracił wiele czasu na oswojenie tego dziecka. Stracić czas, żeby zdobyć duszę! Jak w zabawie „kto traci – ten wygrywa”. Oszałamiające Boże natchnienie.
Gdyby tamtego ranka Pan przedstawił mi rozumowanie prowadzące od arystotelesowskiego sądu o istnieniu do doświadczenia bytu w działaniu, prawdopodobnie szybko bym je pojął. Ale nie, otrzymuję inny dar – pedagogię przyszłej reedukacji chłopca. Jaką pedagogię? „Nie śpiesz się, naucz się tracić czas”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |