Lubiłam ten niespokojny wiatr, który czasem chciał mnie zrzucić z roweru. Potrząsał mną. Docierał do odrętwiałych i uśpionych zakątków w moim wnętrzu, uwalniając tęsknotę za tym, co wyżej i głębiej.
Rozmiłowała się ma dusza
W cichym szeleście drzew,
Gdy koronami ich porusza
Druh mój, przecichy wiew.
Rozmiłowała się ma dusza
W głośnych odmętach fal,
Gdy druh mój, burza, je porusza,
W nieznaną płynąc dal.
Jan Kasprowicz, Księga ubogich
Trudno nadążyć za pogodą. Niedawno dusiliśmy się zasmogowani, kiedy nasze miasto spowiła gęsta, chwytająca za gardło mgła. Silny wiatr przyszedł na pomoc i przegnał tę dławiącą mętność, przewietrzając ulice. Przywiał powietrze czyste i rześkie, a we mnie zagrał na wdzięcznych i lekkich strunach. Naokoło uwidoczniła się z kolei nagość drzew w całej szarości bezśnieżnej zimy. Dziś za to śnieg oprószył chodniki, trawniki i gałęzie niczym cukier puder ciasto drożdżowe z posypką. Biały puch, wraz z przebłyskującym się przez chmury słońcem, rozjaśnił zapomniane dotąd przez zimę miasto o ziemistym odcieniu.
Natura przypomniała, jaką obecnie mamy porę roku. Market jednak, do którego wyruszyliśmy z Mężem na sobotnie zakupy, jakby na przekór śnieżystej aurze, wystawił do sprzedaży rozpuchłe cebulki hiacyntów. Wydobywały się z nich pełne zielonej żywotności pnące się w górę mocne listki. Zapowiedź wiosny. Nawet powiało cieplejszym powietrzem z marketowego ogrzewania. Mamy początek stycznia. Ani się obejrzymy, a zaleją nas wielkanocne kurczaczki i wiosenne zajączki na sklepowych półkach, a prawdziwy ciepły wiatr otoczy nasze twarze i wiosenne słońce przyjaźnie spojrzy nam w oczy. Sytuacja jest więc dynamiczna.
Choć i tak dużo spokojniejsza niż np. w Irlandii.
Irlandczycy śmieją się, że u nich nie występują cztery pory roku w ciągu jednego dnia, ale w ciągu jednej godziny. Bliskość oceanu sprawia, że wiatr zadomowił się w tych niewielkich, choć rozległych, a na pewno pełnych uroku irlandzkich miasteczkach. Widok Irlandczyka spacerującego w krótkim rękawku z ciepłą czapką na głowie, nikogo nie dziwi. Ja sama, będąc kilka miesięcy w Irlandii, nie rozstawałam się z moimi nausznikami.
Lubiłam ten niespokojny wiatr, który czasem chciał mnie zrzucić z roweru. Potrząsał mną. Docierał do odrętwiałych i uśpionych zakątków w moim wnętrzu, uwalniając tęsknotę za tym, co wyżej i głębiej. "Dalej wzwyż, dalej w głąb!" - rozniecał we mnie wiatr to narnijskie wezwanie.
Pewnego razu, kiedy wichura szalała, zabrałam się ze znajomymi na brzeg oceanu oglądać fale. Wściekła spieniona woda wypiętrzała się w strzeliste i monumentalne bałwany, miotana przez nabuzowany, nieokiełzany, ale jakby i natchniony wiatr. Stałam mała i zdumiona z nausznikami i targanym przez wichurę końskim ogonem. Patrzyłam na to niezwykłe widowisko, na tę wodną otchłań, na wiatr, którego zobaczyć nie mogłam. Niekiedy, choć rzadko, wyczuwam ten wiatr tu, na Śląsku, częściej w górach. Nigdy nie pozostawia mnie obojętną. "Dalej wzwyż, dalej w głąb!" nawołuje.
*
Tekst z cyklu Spotkania z przyrodą