O spotkaniach z internowanymi, słynnych 80 milionach i trudnych relacjach z władzą PRL opowiada kardynał Henryk Gulbinowicz w rozmowie z ks. Rafałem Kowalskim.
Archiwum GN W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński w uznaniu zasług kard. H. Gulbinowicza odznaczył go Orderem Orła Białego Ks. Rafał Kowalski: W jakich okolicznościach ksiądz kardynał dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego?
Kard. Henryk Gulbinowicz: – Nad ranem ok. godz. 4 przyjechał do rezydencji gen. Stec. Obudzono mnie. Przyszedł i powiedział, że z polecenia gen. Jaruzelskiego ma zakomunikować mi o wprowadzeniu stanu wojennego w całym kraju. Powiedział też, że Kościół będzie mógł spokojnie pełnić swoją posługę. Wysłuchawszy tego na korytarzu, powiedziałem: „Nie przyjmuję do wiadomości”. On zasalutował, informując, że spełnił swój obowiązek. Zapytałem jeszcze, do kogo mam się zwracać, jeżeli pojawią się jakieś problemy. Odpowiedział, że do niego. Poprosiłem o telefon. Już po kilku dniach dowiedziałem się, że czterech profesorów wyższych uczelni zostało internowanych. Pamiętam, że wśród nich byli prof. Zipser oraz prof. Hartman. Mieli poważne problemy zdrowotne. Wtedy pierwszy raz interweniowałem u gen. Steca. Przyjął mnie i powiedział, że nic nie może zrobić. Polecił zwrócić się do szefa UB. Poprosiłem, żeby mnie tam zawiózł. Kiedy byliśmy na miejscu, zasalutował i wyszedł. Spokojnie przedstawiłem sprawę. Funkcjonariusze odnosili się do mnie grzecznie. Pamiętam, że powiedziałem wówczas: „Jeśli oni tam umrą, to na początek stanu wojennego pójdzie w świat informacja o ofiarach i cały świat będzie mówił, że to nie jest stan wojenny, tylko wojna”. Powiedzieli, że profesorowie zostaną zbadani przez ich lekarzy i jeśli moje informacje się potwierdzą, to najpierw zwolnią dwóch i po jakimś czasie dwóch kolejnych. Słowa dotrzymali.
Ksiądz kardynał w tym czasie wiele razy spotykał się ze zwykłymi ludźmi, potrzebującymi pomocy, internowanymi, ich rodzinami. Jak oni przeżywali to, co się wówczas działo w Polsce?
– Trzeba najpierw podkreślić, że Dolny Śląsk został dźwignięty z ruin przez ludzi, którzy przybyli tu ze Wschodu lub z centralnej Polski. Nie usiedli i nie płakali, że zostali wypędzeni ze swojej własności, tylko od razu się zorganizowali. Zaczęli szukać dachu nad głową, odbudowywali miejsca pracy, pilnowali, żeby maszyny nie zostały wywiezione do Związku Radzieckiego. To świadczyło o ich ogromnej aktywności. Dzięki tym ludziom Dolny Śląsk dziś należy do przodujących regionów w Polsce, bo oni nie tylko sami potrafi li tego dokonać, ale w takim duchu wychowali swoje dzieci i wnuki. W tym kontekście „Solidarność” to był dynamizm, który powstał właśnie z tego, że ci ludzie nie chcieli pogodzić się z krzywdzącym systemem.
Pamiętam, że kiedy w stanie wojennym zostałem wezwany do Chicago, by spotkać się z duszpasterzami polonijnymi pracującymi wśród emigrantów, otrzymałem telefon z Brukseli. Dzwonił przedstawiciel „Solidarności”. Prosił o możliwość spotkania. Pytam: „Opłaca się panu?”. Mówi: „Opłaca mi się”. Z jego ust usłyszałem, że dolnośląska „Solidarność” jest najbardziej aktywna. Wspomniał, że wszyscy płacili składki z wyjątkiem tych, którzy byli internowani. Prosił też, by jednego z czołowych związkowców przestrzec przed kontaktami z pewnymi osobami. O tej aktywności świadczy także wizyta u mnie profesorów i członków KIK-u z inicjatywą stworzenia komitetu charytatywnego. Caritas była wówczas w rękach państwa. Poszerzyliśmy Istniejącą w diecezji sekcję charytatywną i tak powstał Arcybiskupi Komitet Charytatywny. Tam pracowało ok. 140 osób. Wśród nich byli lekarze, profesorowe, prawnicy. Na ten temat została wydana obszerna publikacja.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |