Nad francuskimi centralami atomowymi latają niezidentyfikowane drony. Czy to nowe zagrożenie terrorystyczne?
W Dreźnie 15 września zeszłego roku doszło do sytuacji, która, choć została przez prasę potraktowana jak anegdota, dała do myślenia wielu służbom specjalnym na całym świecie. Na miejskim placu trwał wiec przedwyborczy Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) z udziałem przewodniczącej, kanclerz Angeli Merkel. W pewnym momencie nad tłumem pojawił się niespełna 40-centymetrowy dron przypominający nieco dzieło modelarzy. Wylądował przed samą trybuną, 2 metry od szefowej niemieckiego rządu. Szybko okazało się, że sprawcą zamieszania był członek konkurencyjnej Partii Piratów, który chciał w ten sposób napiętnować tendencję państwa do nadużywania dronów do wideomonitoringu. Pani kanclerz wydawała się rozbawiona sytuacją, ale jej ochrona miała nietęgie miny. Dron był zdalnie sterowany radiem, miał podczepioną kamerę, z której obraz śledził sprawca. Problem polega na tym, że nawet do tak małego dronu da się podczepić również ładunek wybuchowy, który mógł zabić nie tylko panią kanclerz. Do wielu dotarło, że wcześniej czy później dronami będą posługiwać się osoby o bardziej kontrowersyjnych intencjach, a przeciwdziałanie im może być bardzo trudne. Ten uzasadniony niepokój widać dziś bardzo wyraźnie we Francji.
Cel: elektrownie jądrowe
Chodzi o sytuację absolutnie bezprecedensową. Od wielu tygodni dochodzi do bezkarnych pogwałceń zamkniętych i chronionych przestrzeni powietrznych nad francuskimi centralami atomowymi. Mimo nadzwyczajnej mobilizacji tajnych służb, policji i wojska oraz użycia najnowocześniejszych metod wykrywania elektronicznego, nie znaleziono dotąd najmniejszego śladu sprawców, a ich motywy pozostają jedynie kwestią mglistych hipotez. Co się dzieje?
Francuska energetyka opiera się na reaktorach jądrowych. Jest ich 58, zgromadzonych w 19 centralach położonych głównie na obrzeżach państwa, co na mapie daje efekt nieregularnego koła. Produkują one prawie 80 proc. krajowej energii elektrycznej. Są zabezpieczone przed niepożądaną penetracją z zewnątrz: np. uszkodzenie lub zniszczenie fragmentu ogrodzenia powoduje nie tylko alarm, ale i automatyczne zamknięcie pomieszczeń kierowania procesami produkcji. W każdej elektrowni przez 24 godziny na dobę dyżuruje po kilkudziesięciu uzbrojonych żandarmów z jednostek specjalnych, a przestrzeni powietrznej strzegą wyrzutnie rakiet ziemia–powietrze. Nawet wypuszczenie niewinnego latawca nad centralą lub w promieniu 5 km od niej grozi więzieniem i mandatem do 75 tys. euro. A jednak jest ktoś, kto potrafi oszukać wszystkie środki bezpieczeństwa i nie boi się żadnej kary.
Ten ktoś kieruje co najmniej kilkunastoosobowym, dobrze zorganizowanym zespołem, gdyż bywa, że nielegalne loty dronów nad elektrowniami odbywają się jednocześnie nad nawet siedmioma strefami zakazanymi, oddalonymi od siebie o setki kilometrów. Dochodzi do nich nocą. Do tej pory zostało „oblatanych” 15 central, niektóre wielokrotnie. Pod koniec października rząd francuski poinformował, że ochrona wokół elektrowni została wzmocniona, że sprowadzono dodatkowe wojskowe radary, że do każdego „obiektu latającego” będzie otwierany ogień. Ale zagadkowe drony dalej latają, jak gdyby nigdy nic.
Hipotezy i zagrożenia
W maju 2012 roku działacz międzynarodowej organizacji ekologicznej Greenpeace użył paralotni, by wylądować obok reaktora elektrowni Bugey (przy granicy ze Szwajcarią). Ta jednorazowa akcja miała wskazać słabość ochrony powietrznej centrali. Ale Greenpeace i wszystkie inne znane organizacje ekologiczne zaprzeczają, jakoby miały mieć coś wspólnego z nocnymi lotami dronów. To zresztą nie w ich stylu: zwykle natychmiast promują medialnie swoje przedsięwzięcia.
Kto więc za tym stoi? Przeważają hipotezy o działaniach nieznanej organizacji ekologicznej lub ukrytej siatki terrorystycznej.
Uderzenie małego dronu w kopułę reaktora dałoby ten sam efekt, co uderzenie komara w szybę pędzącego samochodu: grubość pokrywy betonowej waha się między 80 a 120 cm – to wystarczy, by przetrwać uderzenie nawet 5-tonowego samolotu. Ale elektrownie atomowe mają też piętę achillesową. Baseny dezaktywacji zużytego paliwa atomowego są z reguły przykryte dachami o konstrukcji nie bardzo różniącej się od dachów supermarketów. Eksplozja w takim basenie mogłaby spowodować eksplozję o skutkach porównywalnych do efektu katastrofy, do jakiej doszło w japońskiej Fukushimie.
Jest też inna możliwość, niewiążąca się bezpośrednio z zagrożeniem jądrowym. Według Bruno Comby’ego, specjalisty od inżynierii jądrowej EDF (państwowej spółki energetycznej zarządzającej elektrowniami), skoro drony latają nocą, to muszą używać kamer termowizyjnych, które mogą służyć do dokładnej kartografii działających urządzeń. Nie da się obejrzeć zdjęć satelitarnych central atomowych w ogólnodostępnym Google Earth – ich tereny są zamazane. Może więc chodzić o usytuowanie transformatorów – niechronionych urządzeń zmieniających prąd o niskim napięciu (wytwarzanym przez reaktor) w prąd o napięciu wysokim, który może być rozsyłany dalej. Są to duże, skomplikowane konstrukcje – ich budowa może trwać lata. Trwałe uszkodzenie kilku lub kilkunastu transformatorów jednocześnie pozbawiłoby Francję elektryczności na wiele miesięcy i doprowadziłoby do wielkich perturbacji na całym kontynencie. Sam atak nie musi być przeprowadzony za pomocą dronów, istotna jest tu precyzyjna kartografia. To naturalnie tylko hipoteza, ale z braku jakichkolwiek śladów sprawców władze francuskie są zmuszone brać pod uwagę i takie scenariusze.
Syndrom PlayStation
Prace nad bezzałogowymi statkami latającymi rozpoczęły się w Europie już pod koniec I wojny światowej, ale nabrały tempa dopiero wraz z wynalezieniem telewizji w Stanach Zjednoczonych. Idea zdalnie sterowanej, dalekosiężnej „torpedy powietrznej” zmieniła się w produkcję bezzałogowych samolotów, które mogą wystrzeliwać rakiety na sygnał operatora oddalonego o tysiące kilometrów. Od początku obecnego wieku wielkie amerykańskie drony, jak X47C, Avenger czy najbardziej znany mniejszy Predator, wykonują misje bojowe w Afganistanie, Pakistanie, Jemenie czy Somalii. Użycie francuskich Neuronów, izraelskich Eitanów bądź brytyjskich Mantisów pozostaje bardziej dyskretne, ale we wszystkich wypadkach ich precyzja nie jest tak spektakularna jak widać to w telewizji: bombardowanie uznaje się za precyzyjne, jeśli choć 50 proc. ładunków trafiło w cel. Szkody uboczne są nie do uniknięcia, ginie wielu cywilów. Do tego dochodzi niebezpieczny „syndrom PlayStation”, który każe w niektórych wypadkach odpalać rakiety jak w grze komputerowej, bez wystarczającego rozpoznania. Użycie dronów bojowych czyni wojnę łatwiejszą, ale jak dotąd nie zmienia sytuacji politycznej ani militarnej. Wywołuje natomiast resentymenty, które mogą doprowadzić do chęci odwetu z użyciem… dronów. Stąd rosnące obawy. Tymczasem trwają prace nad dronami, które same, na podstawie odpowiednich algorytmów, będą decydować o odpalaniu pocisków.
We Francji uznaje się „atak dronów” za co najmniej nieodpowiedzialny, bo nawet jeśli jest dziełem jakiejś nieofensywnej organizacji, może dostarczyć pomysłów terrorystom. Sprawcy z pewnością nie używają dronów zabawek, które można kupić w europejskich sklepach, w rodzaju tego, jakiego użyła Partia Piratów w Dreźnie. To mogą być profesjonalne, paramilitarne urządzenia, którymi da się sterować nawet z odległości 300 km i które mogą przenosić kilkudziesięciokilogramowy ładunek. Dziś da się złożyć takie drony z elementów dostępnych w handlu. Sprawy poszły po prostu o krok dalej.