Produkty kolonialne, sklepy kolonialne… - gdzie te czasy?! Aż chciałoby się zapytać.
„Sklep nasz był kolonialno-galanteryjno-mydlarski. Towary kolonialne wydawał gościom Franc Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową i zaspaną fizjognomią (…) Gdy Wokulski był subiektem w sklepie kolonialnym, marzył o perpetuum mobile, machinie, która by się sama poruszała”.
To oczywiście fragmenty „Lalki” Prusa, polskiej powieści wszech czasów z końca XIX wieku, w której, jak widać, rozmaite wątki kolonialne oczywiście też często się pojawiały.
Dziś po takich sklepach i produktach nie ma już śladu. Nie ma już też kolonii. Potęg kolonialnych. Pozostały natomiast znaczki pocztowe z tamtych czasów i to często te najdroższe. Najcenniejsze. Najbardziej pożądane przez kolekcjonerów.
Coś już mignęło na ten temat w felietonie poświęconym egzotyce w filatelistyce. Pojawiły się tam. np. nazwy dwóch słynnych znaczków pocztowych: British Guiana i Mauritius Post Office. A więc właśnie znaczków kolonialnych. Brytyjskich. Bo jakżeby inaczej.
Wielka Brytania w XIX wieku była przecież kolonialnym mocarstwem, czego dowodem także znaczki pocztowe z angielskimi królami i królowymi, pochodzące z niezliczonych krajów i ze wszystkich kontynentów.
Ale przecież nie tylko Anglicy, czy zależni od nich władcy, wydawali takie znaczki. Swoje kolonie mieli też Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, Portugalczycy…
Ci ostatni – jak czytamy w „Encyklopedii znaczków pocztowych” – w Afryce kontrolowali „obszar od Wysp Zielonego Przylądka na północnym zachodzie, przez Gwineę i Kongo w środku, aż do Angoli na południu. Na wschodnim wybrzeżu najważniejszymi koloniami były Mozambik i Niasa”. Wszędzie tam przez dekady emitowano też znaczki pocztowe o standardowych wzorach kolonialnych.
Pierwsze w pełni kolorowe znaczki np. w Republice Zielonego Przylądka „pojawiły się w 1952 roku; było to swoiste uhonorowanie portugalskich żeglarzy, którzy używali tych wysp jako przystanku przed dalszą podróżą”.
Ano właśnie. Nieustraszeni odkrywcy i żeglarze, majestatyczne okręty, egzotyczne wyspy, zamieszkujące je dzikie zwierzęta… - wszystko to zobaczyć można na dawnych, kolonialnych znaczkach, z krajów, po których dziś nie pozostał już nawet ślad na mapie. Zmieniały się bowiem ich nazwy. Zmieniali władcy. Granice.
Znaczki pozostały. I choć te najrzadsze, najpiękniejsze kosztują dziś majątek, to jednak, tych bardziej „masowych i użytkowych” nie brakuje też w najtańszych i najbardziej podstawowych zestawach filatelistycznych. Nawet takich za 10 zł, gdzie znaleźć można filatelistyczne mydło i powidło. 100-150 znaczków w środku. Głownie komunistyczne Bułgarie, Rumunie, PRL i ZSRR, ale między nimi także i Persja, Indie z królową Wiktorią, jakiś australijski (choć wtedy jeszcze brytyjski) kangur...
A wszystkie one grawerowane. Dwukolorowe. Miniaturowe. Bez lupy nie podchodź! Ale też o to w tej zabawie chodzi. By na chwilę pochylić się nad takim znaczkiem. Skupić wyłącznie na nim. Nad tym jak kunsztownie został wykonany. Wykoncypowany.
Te kolonialne nadają się do takiej zabawy najlepiej.
*
Tekst z cyklu Spotkania z filatelistyką