Przyszedł na świat w Łobżenicy na Pojezierzu Krajeńskim, zaledwie 7 kilometrów od ówczesnej granicy polsko-niemieckiej. Burzliwe losy tych ziem odcisnęły też swoje piętno na jego rodzinie.
W marszu śmierci
Edward Osoś pokazuje mały kartonik z numerem 97115. To karta z kartoteki blokowej. Dostał ją, gdy Niemcy zarządzili ewakuację obozu. 20 stycznia z KL Stutthof wyruszyło 1200 osób. Wędrowali trasą biegnącą na południe od Gdańska, a potem bocznymi drogami prowadzącymi przez Kaszuby. – Dostaliśmy na drogę niewiele jedzenia, potem Niemcy już nic nam nie dawali – opowiada. – Zapanował potworny głód. Żywiliśmy się gałązkami z drzew, czasem coś do jedzenia podrzucali nam Kaszubi. Kto nie miał sił, by iść dalej, był rozstrzeliwany. 3 lutego grupa dotarła do Łowcza pod Lęborkiem. Jedna czwarta więźniów zmarła w drodze. W Łowczu nocowali w barakach przygotowanych dla młodych robotników sezonowych. Spali na piętrowych pryczach, które zrobili z gałęzi przywleczonych z pobliskiego lasu.
– Panowały straszne warunki. Szerzyły się tyfus i gruźlica. Ludzie byli potwornie wycieńczeni. Wielu nie miało siły, by pójść do latryny. Kał ściekał po łóżkach. Na cmentarzu w Bartolinie jest duża kwatera byłych więźniów – opowiada pan Edward. 11 marca do Łowcza wkroczyli Rosjanie. – Zobaczyłem w drzwiach Rosjanina i Polaka. Powiedzieli, że jesteśmy wolni. Obok mnie leżał starszy mężczyzna pochodzący z Mazowsza, z drugiej strony – jego trzej synowie. Wszyscy już nie żyli – mówi cicho. Rosjanie zajęli się odwszawianiem byłych więźniów i odkażaniem ich odzieży. Potem zwozili kury i świnie z okolicznych gospodarstw. Pamiętam smak rosołu, który dostaliśmy pierwszego dnia. Rosjanie ostrzegali, żeby nie jeść zbyt dużo. Ale ludzie tego nie słuchali. Jedli bez opamiętania i konali w wielkich bólach – kiwa głową. Sam dozował sobie jedzenie i stopniowo nabierał sił. Po kilkunastu dniach stanął na własnych nogach.
Wrócił do domu w Wielki Piątek 31 marca 1945 roku. Ale po kilkunastu dniach dostał wezwanie do wojska. Trafił do oddziału chemicznego i został skierowany w rejon Berlina. Wrócił do domu dopiero w czerwcu 1945 roku.
Ostatni świadkowie
Starannie posegregowane dokumenty i pamiątki obrazują losy rodziny pana Edwarda: wystawiona w 1920 r. książeczka wojskowa ojca jest opatrzona odciskiem kciuka. Książeczka od bierzmowania i zdjęcie w harcerskim mundurku z 1936 r. I o rok starsze świadectwo ze szkoły podstawowej i późniejsza legitymacja szkolna z gimnazjum z okrągłą pieczęcią ważną do końca września 1939 roku. Jest też szczególna pamiątka z obozu koncentracyjnego: kopia portretu ołówkiem, który za kilogram cebuli zrobił Edwardowi współwięzień osadzony za walkę w powstaniu warszawskim. Oryginał rysunku pan Edward przekazał do Muzeum w Sztutowie. Jest też przysłane przez Czerwony Krzyż z Niemiec potwierdzenie pobytu w obozie koncentracyjnym i poświadczenie polskiego obywatelstwa, które w czerwcu 1948 r. wystawił starosta białogardzki. To właśnie w tym mieście Edward Osoś osiadł tuż po wojnie. Pracował w urzędzie skarbowym, a kiedy powstało województwo koszalińskie, rozpoczął pracę w księgowości w Urzędzie Wojewódzkim. Z Koszalinem związał resztę życia.
W 1990 roku, tuż po przejściu na emeryturę, Edward Osoś uczestniczył w reaktywowaniu Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych. Od tego czasu jest prezesem oddziału w Koszalinie. Na początku należało do niego blisko 500 osób, które poznały piekło KL Auschwitz, Stutthof, Lublin i innych obozów koncentracyjnych. Dziś pozostało już niespełna 100 osób. – Jesteśmy ostatnimi świadkami tamtego piekła. Chcemy, by pozostała pamięć – dodaje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |