Gdzieś w Biblii ładnie napisano, że jest czas siania i czas zbierania.
Wiesz, za co podziwiam Duńczyków? Za to, że mają wszystko zadbane. Przy czym nie jest to taki sztywny „Ordnung muss sein”, ale ciepłe „kocham, więc dbam”. Przy każdym wejściu do budynku, nawet w mieście – kwiaty w doniczkach, a na balkonie banku – pelargonie. Komuś się chce, ktoś ma na to czas, ktoś o to dba. A ja?
Spędziłam niezliczone godziny, patrząc na taras i wzdychając, że gdybym mieszkała w Danii, gdybym w ogóle była Dunką, gdybym miała więcej czasu, pieniędzy, a przede wszystkim – mocy sprawczej, to… Bzdura! Tu i teraz nie ma żadnego „gdybym”. Jestem ja, są puste doniczki, chwasty, jakieś śmieci. Chcesz mieć jak w Danii? To sobie zrób!
Bo przecież to, jak jest w Danii, to zasługa Duńczyków, którzy po prostu TO wokół siebie robią. Miłą atmosferę. Przed pracą, po pracy czy w weekendy sadzą te wszystkie kwiatki w doniczkach przy wejściu. Jedna doniczka i jedna kępka bratków robi ogromną różnicę. A potem patrząc na te bratki piją kawę, wsiadają na rower i z uśmiechem jadą do pracy. Chcesz tak samo? To sobie zrób!
Przez tamte 3 jesienne dni wyrzuciłam prawie wszystko, co było do wyrzucenia, przesadziłam, co wymagało przesadzenia, przycięłam, co było do przycięcia, wyrwałam chwasty, rozmnożyłam rojnik, kupiłam 2 krzaczki wrzosów i 4 kępy ozdobnej trawy. Żeby kojarzyło mi się z jutlandzkimi i bornholmskimi wrzosowiskami i wydmami. Trawy i wrzosy. Dania na moim tarasie.
Na fali tarasowo-ogrodniczych doświadczeń postanowiłam zrobić porządki w moim życiu. Dużo się ostatnio zmieniło. Najbardziej chyba zmienił się mój stosunek do wysiłku i pracy. Zrozumiałam, że może jestem uzdolniona, ale od tego nic samo nie wyrośnie, trzeba trochę popracować. Czasem będzie fajnie, czasem będę zmęczona i obolała, czasem niewyspana, ale bez pracy nie ma kołaczy.
Kiedy siejesz rzodkiewkę, marchew, pietruszkę, nasionka wrzucasz do rowka. Później, kiedy już wykiełkują i podrosną, musisz niektóre wyrwać. Dokładnie tak – wyrwać jedne zdrowe rośliny z potencjałem, żeby nie walczyły o miejsce z innymi. W lesie na podobnej zasadzie przerzedza się młodniki. Wszystko, co żyje i rośnie, potrzebuje światła i przestrzeni. Przyjrzałam się dzisiaj temu, co zasiałam przez ostatnie 2–3 lata w moim życiu. Dużo tego – projektowanie graficzne, Kościół, Dzielnica, blog, koty, chór, nowe znajomości… To wszystko walczy o moją uwagę i ostatecznie wysysa ze mnie energię. Nawet jeśli w danej chwili się czymś nie zajmuję, to i tak gdzieś w tle postępuje jakiś proces za to odpowiedzialny i pożera zasoby – zupełnie jak w Windowsie. Posiałam dużo, ale teraz poszczególne roślinki zaczynają się zagłuszać, a ziemia staje się coraz bardziej jałowa. Efektem jest rosnące zniechęcenie. Do wszystkiego po równo.
Zniechęcenie to dla mnie sygnał, że nadszedł czas dbania o to, co już jest. Nie wiem, kiedy będzie czas zbierania, ale żeby w ogóle nadszedł, muszę teraz trochę popracować: wyrwać chwasty, przerwać marchewkę, użyć nawozu, podlewać. Używając terminologii Stevena Coveya – naostrzyć piłę. Decyzje, priorytety, działania. Przez jakiś czas nie gonić za nowościami, nie angażować energii w nowe przedsięwzięcia, nie wzdychać do zieleńszej trawy po drugiej stronie płotu. Sprawić, żeby moja własna była wystarczająco zielona dla mnie.
Z tarasem się udało – uporządkowałam, dbam. Już nie wzdycham. Mam swój skrawek Danii. Jak będzie z moim życiem? Czy wyrwę to, co trzeba? Czy będę pamiętać o pieleniu, podlewaniu i nawożeniu? A jak jest z Twoim życiem?
***
Artykuł pochodzi z „Warto” - nowoczesnego czasopisma o relacjach i duchowości. Więcej tekstów na www.warto.cme.org.pl