Choć Lublin jest przyjazny rowerzystom, prawdziwą przyjemność jazdy rowerem można odczuć dopiero za miastem.
Setki osób co niedzielę zdobywają kolejne beskidzkie „wyspy”. Poznają przy okazji piękno krainy w dorzeczu Raby i Dunajca.
Tam widok osamotnionych dzieci wędrujących po ulicach i żebrzących za jedzeniem, które zbierają ze śmietników, nikogo nie dziwi. – Jak im pomóc? – to pytanie, które spędza sen z powiek ks. Wiktorowi Dziurdzi, pochodzącemu z Płocka misjonarzowi, salezjaninowi.
Choć ciężko to sobie wyobrazić, przed laty nosze z chorym ledwo mieściły się w niewielkiej karetce, a kroplówkę trzeba było wystawić za okno, by płyn mógł swobodnie spływać.
Góra Tabor to nie jakiś tam szczyt, ale prawdziwe zmaganie się ze sobą i przekraczanie własnych słabości.
Już nie trzeba pakować wielkich walizek, jechać na lotnisko, czterech godzin spędzić w powietrzu, bo egzotyka jest bliżej, niż myślisz. Pół godziny jazdy samochodem z Tarnowa.
Pielgrzymował pieszo do Rzymu i Santiago de Compostela. Rowerem i autostopem dojechał do Ziemi Świętej i Iranu. Latem tego roku przyszła kolej na Rosję. Od paru lat przemierza na różne sposoby tysiące kilometrów.
Chrześcijańska solidarność pomogła setkom tysięcy ludzi w kraju ciężko dotkniętym trzęsieniem ziemi.
Uczestniczą w juwenaliach, Woodstocku, organizują wykłady o chrześcijaństwie, kursy tańca, a nawet paralotniarskie. A wszystko po to, by w Bożą sieć złowić tych, którzy z reguły omijają Kościół szerokim łukiem.
W kilkudziesięciometrowych biedaszybach pracują dorośli i dzieci. Kiedy przysypie ich ziemia, nawet nie wiadomo dokładnie, ilu zginęło.